Beatrice
Serce wali mi jak oszalałe, jakby chciało wyskoczyć z mojej piersi i podarować się w prezencie mężczyźnie, który mnie pilnuje. Dziś po raz pierwszy w życiu zdarzyło mi się zemdleć ze strachu i nie zaliczam tego do miłego doświadczenia. Kiedy się obudziłam znajdowałam się w ciemnym pomieszczeniu, a jedynym źródłem światła była szpara pomiędzy dechami, którymi ktoś zabił okno.
Dookoła jest wilgotno, a w powietrzu unosi się odór stęchlizny i kurzu oraz czegoś na rodzaj leśnego jeziora. Moje kostki przywiązane są do nóg krzesła, a dłonie spleciono mi za plecami, więc ciągle się boję, że jakikolwiek fałszywy ruch sprawi, że runę jak długa na podłogę, co mogłoby być bolesne. Po mojej prawej stoi, a właściwie wisi Katherine. Jej ręce przymocowane są do zwisających z sufitu łańcuchów, które są śliskie od jakiejś substancji, która pali jej skórę. Wyobrażam sobie, jak to musi boleć i przyglądam się jej twarzy, która jest ukryta lekko w cieniu i uderza mnie jej obojętność. Odkąd się ocknęłam nie powiedziała ani słowa, nie odpowiada na pytania zadawane jej przez facetów w ciężkich, obłoconych butach i mokrych ciuchach, ani nawet na mnie nie spogląda. Jakby czekała na coś, co jest w jej mniemaniu oczywiste.
W końcu do mnie dociera, że to nie żaden żart. Byłam na polanie za miastem z kobietą, która jest uosobieniem moich koszmarów i porwała nas banda dzikusów, którzy nie wyglądają na takich, co potrafią się dogadywać. Wręcz przeciwnie, od samego początku mają wrogie nastawienie. Jestem w epicentrum wojny pomiędzy dwiema rasami, w których istnienie wątpiłam jeszcze zaledwie kilka dni temu i nie mam żadnej, kompletnie żadnej możliwości wydostania się stąd. Na litość boską, czy ja tutaj umrę?
- Możesz przestać?!- warczy na mnie Katherine, a dźwięk jej głosu przyprawia mnie o dreszcze. Zerkam w jej kierunku nie mając bladego pojęcia, o co jej chodzi.- Ciągle tylko się nad sobą użalasz! O rety oni naprawdę istnieją! O mój Boże, chyba tutaj zginę! Bla, bla, bla! Przestań, Beatrice, natychmiast!- rozkazuje mi, a ja czuję się tak, jakby dała mi w twarz.
- Ty słyszysz moje myśli?- wrzeszczę, a wampirzyca piorunuje mnie wzrokiem, jakby pytanie które zadałam było zbyt banalne, aby na nie odpowiadać.- O mój Boże- jęczę, odchylając głowę do tyłu i próbując zresetować swój umysł. Przestań myśleć Tris, natychmiast. Rozkazuję samej sobie, co najwyraźniej bawi Katherine.
- Zabijcie mnie!- krzyczy, a ja wywracam teatralnie oczami. Staram się uspokoić, wmówić sobie, że przecież Kath jest wampirem, co musi oznaczać, że nie pozwoli mnie zabić, a potem uświadamiam sobie, że nic dla niej nie znaczę. Jutro może znaleźć sobie kolejną nastolatkę i zrobić z niej worek z krwią. A ja umrę tutaj, rzucona na pożarcie jakimś wilkołakom!- Oni nie jedzą ludzi- mamrocze Katherine, a ja przeklinam się w duchu i po raz setny próbuję uwolnić dłonie z pętli, jaką na nie założono. Nic z tego.
- Nie boisz się?- pytam, bo jej obojętność doprowadza mnie do białej gorączki.
- Nie- odpowiada krótko.- W przeciwieństwie do ciebie.
- O przepraszam, że martwię się, bo jakiś osiłek przywiązał mnie do krzesła, wcześniej próbując cię zabić!- warczę, a ona spogląda na mnie, wyraźnie zażenowana.- Nie wiem czy pamiętasz, ale ja jestem człowiekiem! Wystarczy, że źle ustawię zagłówek w samochodzie i już mogę zginąć! To chyba zrozumiałe, że boję się jak diabli!
- Przestań już...
- Przecież on mógłby złamać mi kręgosłup jednym uderzeniem...
- Beatrice, uspokój się...
- Matko jedyna...
- Beatrice...
- Moja mama mnie zabije, jeśli tutaj zginę!- lamentuję, czując jak oblewają mnie zimne poty.
- Tris!- warczy Katherine, a ja zerkam na nią, czując palące mnie łzy.- Nic ci nie będzie, rozumiesz?- zapewnia mnie, ale jej nie wierzę. Nie wierzę w ani jedno jej słowo, w ani jedną obietnicę. Zginę dzisiaj, a moja mama umrze z rozpaczy, obwiniając się o to, jak potoczyło się moje życie.
Zamykam oczy, biorę głęboki wdech przez nos i pozwalam aby pojedyncza łza spłynęła po moim policzku, po czym zaczynam myśleć o czymś innym. Moja matka, jej nowy facet i jego BMW, zadanie domowe z historii i francuskiego, mój ojciec, bar, w którym pracowałam w ciągu wakacji, nowa rodzina w mieście, wampiry, wilkołaki, Katherine, Tobias...
- A szło ci tak dobrze- komentuje Katherine, kiedy tor mojego myślenia znów zbacza w jej stronę. Klnę pod nosem i rozglądam się po pomieszczeniu, kiedy drzwi otwierają się z hukiem i do środka wlewa się spora liczba osób. Sztywnieję, serce przyspiesza mi bicia i dostaję suchot. Zaraz zwymiotuję na swoje buty. Jest ich czterech, nie pięciu. Czterech mężczyzn i jedna kobieta. Ma długie, proste, blond włosy i buty na wysokim obcasie, co świadczy o tym, że nie jest miejscową. Rozgląda się, krzywi zatykając nos, po czym skupia swoje spojrzenie na Kath. Jej oczy wydają się palić dziurę w głowie mojej towarzyszki niedoli, ale ta ani myśli o tym, aby się ugiąć. Patrzy prosto w twarz nieznajomej, z buntowniczym nastawieniem. Kobieta podchodzi do niej, ale nie na tyle blisko, aby Kath mogła jej dosięgnąć nogami i zaplata ramiona na klatce piersiowej.
- Wiesz dlaczego tutaj jesteś?- pyta, a Katherine zerka po sobie, nie kryjąc zażenowania zadanym pytaniem.
- A wyglądam, jakbym wiedziała?
- A szkoda- odpowiada ta druga, zjadliwie się uśmiechając.- Bo mamy sobie wiele do wyjaśnienia.
- Naprawdę? A to zabawne. Sądziłam, że wiszę tutaj z powodu waszej gościnności- mówi z sarkazmem wampirzyca, ale w jej głosie da się dosłyszeć nutkę zmęczenia. Wiem, że łańcuchy jakimi ją przykuto były w czymś moczone, w czymś co sprawia jej ogromny ból, więc musi odczuwać ogromny dyskomfort.
- Pozwolisz, że to ja będę zadawała pytania, a tym będziesz grzecznie odpowiadała, dobrze?- proponuje blondynka, ale Katherine wcale nie ma przychylnej miny. Wiem, że będzie się stawiała, co nie wróży dla nas nic dobrego. Strach sprawia, że w moim gardle wyrasta ogromna gula, przeszkadzająca mi w miarowym oddychaniu. Dostaję duszności.- Jesteś w mieście od tygodnia?
- Od dwóch- odpowiada Kath, póki co nie zachodząc blondynce za skórę.
- Sama?
- Oczywiście- odpowiada, a ja staram się nie zdradzić, że kłamie. Spuszczam wzrok i po prostu wysłuchuję jej rozmowy.
- A więc wróciłaś bez wcześniejszego kontaktowania się z rodziną?- dziwi się nieznajoma, a ja myślę, że mogłoby to być całkiem możliwe. W końcu Katherine nie ma najlepszego kontaktu z rodzeństwem.
- Nie mam w zwyczaju pytać ich o zdanie- mruczy, leniwie rozciągając kark, który musiał jej już zdrętwieć.
- A co masz w zwyczaju, panno McIntire?- pyta blondynka, podchodząc nieco bliżej. Katherine patrzy w jej oczy, bez najmniejszych oznak strachu, albo zwątpienia, a ja znów przyłapuję się na tym, że strach rozkłada mnie na łopatki.- Mordowanie niewinnych ludzi? Oszukiwanie ich? Manipulowanie nimi?
- Coś koło tego- kpi sobie z niej Kath, a ona wyjmuje zza paska spodni krótki nóż, próbując ostrzec wampirzycę, że nie może z nią pogrywać. Nie robi to wrażenia na Kath, ale na mnie owszem. Za moment naprawdę zacznę płakać.
- Jak długo nie kontaktowałaś się z rodziną?
- Od ponad wieku.
- Jak długo!?
- Sto pięćdziesiąt lat- odpowiada, a ja obserwuję jak dwóch osiłków, którzy weszli do chaty szykują coś na rodzaj dużej torby, jakby worka i rozkładają to na podłodze. Jakby chcieli coś w to zawinąć. Przełykam ciężko ślinę, czując jak zaczyna swędzieć mnie skóra głowy.
- Czyli nic nie wiesz?- pyta blondynka, a Katherine unosi delikatnie brwi, po raz pierwszy zmieniając wyraz swojej twarzy z obojętnego, na zdumiony.
- Nie wiem o czym?
- Sto pięćdziesiąt lat temu, kiedy nasi kochani łowcy urządzili sobie ucztę, której punktem kulminacyjnym miało być spalenie waszych rodziców odwiedził nas pewien gość. Kobieta. Całkiem zgrabna, ładna, młoda, ale tylko z pozoru.
- Wampir?- pyta zdziwiona do granic możliwości Katherine, a ja prostuję się na moment zapominając o ogarniającym mnie strachu.
- Miała z tobą wiele wspólnego. Ciemne, lokowane włosy, śniada cera, podobny wzrost i charakterystyczny łuk przewieszony przez ramię. Pamiętam, że kołczan miała pełen czarnych strzał. Przyszła do nas jednak w pokojowym celu. Chciała pomocy. Szukała sojusznika do walki z Radą Miasta, bo wiedziała, że jej rasa nie ma w tej bitwie najmniejszych szans. Oczywiście głupcy, jakimi byli moi przodkowie się zgodzili.
- Ale?- pyta cicho Katherine, a jedyne co mogę zobaczyć na jej twarzy to rozczarowanie i czysty smutek. Widzę ją taką po raz pierwszy i nie mogę dopisać tego do listy przyjemnych widoków.
- No tak, zawsze jest jakieś ale- oświadcza cicho blondynka, podchodząc bliżej Katherine. Przesuwa ostrzem noża po jej brzuchu, odsłaniając skrawek bladej skóry pod bluzką, a łzy sprawiają, że na moment tracę ostrość widzenia.- Tego dnia podpisano pakt, który głosi, że od dnia zwycięstwa nad Radą Miasta Bornoldswick należy od wschodu, do zachodu, od południa, na północ. w całości, bez żadnych wyjątków do nas, wilkołaków- wyjaśnia, a Kath zaciska mocno zęby, odwracając od niej wzrok.- Nie dziwi cię chyba fakt, że twoje przebywanie na naszym terenie nieco nas męczy, co? Zwłaszcza, że z upływem lat oddaliśmy niemal całą zaludnioną część miasta ludziom. Pozwoliliśmy im żyć według ich własnych zasad, w ich własnej mentalności niczego im nie narzucając, tylko od czasu do czasu sprawdzając czy nie robią nam pod górkę. Tak było nam wygodnie i nie chcemy tego zmieniać. Więc, Katherine...może wyjawisz nam grzecznie gdzie jest reszta twojego rodzeństwa, a w zamian za to puścimy cię wolno?- pyta, a ja widzę jak wyraz twarzy Kath znów się zmienia. Przez długą chwilę jestem pewna, że to zrobi. Jestem pewna, że powie o Tobiasie, Katniss i całej reszcie tylko po to, aby móc w spokoju odejść. Intuicja podpowiada mi jednak, że blondwłosa kłamie i wcale nie wypuści Kath wolno.- Radziłabym skorzystać z naszej propozycji, bo inaczej może być nieprzyjemnie- dodaje i oddalając się od Katherine rusza w moją stronę. Serce wali mi jak oszalałe, a dłonie się pocą. Widzę jak przez mgłę, jak blondynka obchodzi mnie i stając za moimi plecami układa nóż na mojej szyi. Ostrze jest przeraźliwie zimne. Przechodzą mnie dreszcze, ale staram się nie ugiąć. Skoro Kath może wytrzymać taki ból, to ja mogę wytrzymać w tym momencie. Patrzymy na siebie, a ja wiem, że struchleje. Niczego nie rozumiem. Dlaczego się dla mnie poddaje? Dlaczego ryzykuje tak wiele właśnie dla mnie? Sądziłam, że jestem tylko torebką krwi, a ona zawsze mnie w tym upewniała. O co więc chodzi? Nie rób tego, nie rób tego, nie rób tego, nie rób tego. Powtarzam w myślach jak opętana, bo wiem, że mnie słyszy. Do chaty wchodzi kolejny mężczyzna, a raczej chłopak. Nastolatek o ciemnych włosach i niezbyt widocznym zaroście. Jefrey, chłopak z mojej klasy. Na mój widok jego oczy się poszerzają, a usta uchylają, jakby chciał coś powiedzieć, ale najwyraźniej się boi. O mój Boże, siedzę w jednej ławce z wilkołakiem i niczego nie zauważyłam? Jestem największą idiotką na świecie. Zerkam na Katherine, a ona robi dziwną minę. Naprawdę dziwną, ale w końcu do mnie dociera o co jej chodzi. Zaczynam łkać i dławić się własnymi łzami, podczas gdy wszyscy naokoło przyglądają mi się z wielkim zdumieniem.
- Wypuśćcie mnie- łkam, szarpiąc się na boki.- Błagam, ja nic nie zrobiłam. Ja nawet nie wiem co tutaj robię!- wrzeszczę ile sił w płucach, wywołując panikę pomiędzy zebranymi.
- Zamknij się- warczy blondynka i pociągając mnie za włosy odchyla moją głowę w tył, aby znów przyłożyć nóż do mojego gardła. Jestem przerażona nie na żarty, ale nie przestaję brnąć w grę aktorską. Szlocham jeszcze głośniej, mamrocząc pod nosem niezrozumiałe słowa i zaciskając mocno powieki.
- Możecie ją stąd zabrać?!- warczy wyraźnie zdenerwowana Katherine.- Ciągle tylko majaczy i narzeka. Nie zrozumcie mnie źle, ale zbiera mi się na wymioty- tłumaczy, doskonale udając złość. A może jest po prostu na mnie zła?
- Ja się nią zajmę- odzywa się Jefrey, a ja na moment cichnę. Blondynka odsuwa nóż od mojego gardła i puszcza moje włosy, a kiedy się prostuję widzę jak Jefrey kuca przede mną i uwalnia moje nogi. W tym samym czasie blondynka uwalnia moje dłonie i zmusza mnie do podniesienia się z krzesła. Okazuje się, że po kilkudziesięciu minutach siedzenia w bezruchu stopy mają prawo odmówić posłuszeństwa i właśnie to robią, kiedy Jefrey obejmuje mnie ramieniem i pomaga wyjść z chaty. Schodzimy po drewnianych schodach na rozmokłą ścieżkę i siadamy na ławce nad pozostałościami po jeziorze. Moje nogi zaczynają drżeć, co świadczy o tym, że wraca mi czucie. Jefrey zadaje mi mnóstwo głupich pytań i próbuje nawet tłumaczyć to, co zobaczyłam, a ja rozglądam się myśląc o tym jakim sposobem mogę mu uciec. Muszę uciec i ostrzec resztę, bo inaczej stanie się coś okropnego.
- Jak możecie robić takie rzeczy?- pytam, patrząc na Jefrey'a z wyrzutem.- Ufałam ci! Myślałam, że jesteś miłym, fajnym kolesiem, a ty jesteś...jesteś...tym czymś?!
- Beatrice, nie zrozumiesz- szepcze, a ja zrywam się z ławki i patrzę na niego z góry.
- Nie zrozumiem? Właśnie, że wszystko doskonale rozumiem! Jakieś osiłki przywlekły mnie tutaj na siłę i próbowały zabić! A ja nawet nie pamiętam skąd się tutaj wzięłam!- kłamię, oczywiście. Jefrey podnosi się, a ja znowu siadam. Odwraca się na pięcie i podchodzi do skraju pomostu, tłumacząc cicho, że nie miał wpływu na to, co mi zrobili. Jest mi go nawet przez chwilę szkoda, ale potem znów przypominam sobie o wiszącej Katherine i groźbie jej śmierci, albo co gorsza Tobiasa i reszty jej rodzeństwa. Nie mogę do tego dopuścić. Chwytam za gałąź leżącą na ziemi i mocno obejmuję ją palcami. Biorę duży zamach i z całych sił walę drewnem w tył głowy Jefrey'a, a ten zatacza się i pada na deski z hukiem. W ostatniej chwili udaje mi się powstrzymać jego ciało przed wpadnięciem do wody, po czym podrywam się i zostawiając go nieprzytomnego na moście biegnę ile sił w nogach, aby gdzieś się schować. W międzyczasie przeszukuję kurtkę i odnajduję swój telefon. Wybieram numer Tobiasa i przystając opieram się o pień drzewa. Jego głos sprawia, że cała drżę.
- Tobias...oni...mają ją...mają Katherine...ona chciała mnie...chciała żebym uciekała, ale ja...
- Gdzie jesteś?- pyta Tobias, a ja rozglądam się szukając jakiegoś punktu zaczepienia. Nic z tego.
- Ja nie wiem...- szepczę i w tym samym momencie drzwi chaty, w której byłam uwięziona otwierają się z hukiem, a dwóch osiłków wypada na zewnątrz i wskazując sobie nawzajem nieprzytomnego Jefrey'a rozglądają się za moją osobą. Tobias nawołuje moje imię.- Wilkołaki- szepczę i rozłączając się, rzucam się do ucieczki. Biegnę tak szybko, jak szybko mogę, ale nogi ślizgają się na liściach i gałęziach, a przeskakiwanie przez obalone pnie nie jest wcale łatwe. Po pewnym czasie zaczyna brakować mi tlenu, kręci mi się w głowie i nogi znów odmawiają mi posłuszeństwa, więc zatrzymuję się i osuwam po pniu, próbując uspokoić mój organizm. Chowam twarz między kolana i oddycham tak głęboko, jak tylko mogę. Kiedy wraca mi umiejętność odróżniania dźwięków słyszę szelest tuż nade mną. Podrywam głowę, ale nikogo nie widzę. Ten sam dźwięk powtarza się z prawej, z lewej, naprzeciwko, aż w końcu tuż za mną. Podrywam się na nogi, łapiąc za leżącą na ziemi gałąź i z przerażeniem rozglądam się dookoła. Wiem, że nie mam najmniejszych szans w walce z jakimkolwiek facetem, a co dopiero wilkołakiem, ale odruchowo chce się bronić. Ostatecznie odgłos czyiś kroków rozbrzmiewa za moimi plecami i kiedy się odwracam, jak mi się wydaje w błyskawicznym tempie, widzę stojącego naprzeciwko mnie szczupłego, wysokiego mężczyznę. Na początku mój zmęczony mózg odpycha od siebie myśl, że to nie żaden wilkołak, ale z upływem minut zaczyna rozpoznawać kontury postaci, aż w końcu dociera do mnie, że Tobias. Gałąź wypada z moich rąk i uderza o ziemię, a nogi niosą mnie chwiejnym krokiem w jego stronę. Widzę jego zatroskaną twarz i nie mogę powstrzymać atakującego mnie szlochu. Wpadam w jego ramiona i płaczę jak mała, skrzywdzona dziewczynka, dziękując Bogu za to, że ten koszmar dobiegł końca.
- Oni chcą wiedzieć, gdzie jesteście- wpadam w potok słów, z którego zwykle ciężko mnie wyciągnąć.- Grozili nam obu, chcieli mnie zabić, jeżeli Katherine nie powie im gdzie jesteście, a ona...ona wisi na tych łańcuchach i nie może nic zrobić. Ja chciałam pomóc, uciekłam, ale się zorientowali i na pewno mnie szukają. Musimy uciekać, Tobias. Proszę, musimy...
- Beatrice- Tobias ujmuje moją twarz w dłonie i patrząc w moje oczy sprawia, że się uspokajam.- Nic ci już nie grozi. Wszystko mamy pod kontrolą, Katherine wraca już do domu.
***
Budzę się, kiedy Tobias zatrzymuje samochód na podjeździe swojego domu. Na moją prośbę przywiózł mnie tutaj, zamiast odwozić mnie do mamy. Wyglądam okropnie. Mam siniaki na dłoniach i kostkach, pociętą od krzaków, przez które musiałam się przedzierać twarz, potargane włosy i mokre oraz brudne ubranie. Gdyby moja mama mnie taką zobaczyła, postawiłaby na nogi całe miasto, aby się dowiedzieć co się stało. Na dodatek zgubiłam telefon, co oznacza, że dostałabym szlaban na najbliższy rok. Zadzwoniłam do niej od Tobiasa i skłamałam, że zostaję na noc u koleżanki. Oczywiście nie obeszło się bez krzyków i awantur, ale ostatecznie i tak wyszło na moje. Wysiadam z samochodu, ostrożnie, bo dopiero teraz moje ciało odczuwa wysiłek do jakiego zostałam zmuszona i chowając poranione dłonie w kieszeniach kurtki ruszam za Tobiasem w stronę wejścia. Już w progu dochodzą mnie odgłosy kłótni.
- Jak mogłaś do tego dopuścić, Katherine?!- wrzeszczy najstarsza siostra Tobiasa, a mi zbiera się na wymioty. Wiem, że opowieść, którą usłyszałyśmy od wilkołaczycy była właśnie o niej i nie rozumiem, jak może mieć teraz pretensje do swojej młodszej siostry, skoro o niczym jej nie poinformowała.
- Daj mi spokój- warczy Kath, kiedy zdejmuję kurtkę i podaję ją Tobiasowi, aby mógł ją odwiesić obok drzwi.
- Spokój?! Obiecałaś mi, że nie złamiesz obietnicy! Obiecałaś, że nie ruszysz żadnego mieszkańca i co zrobiłaś?! Udawałaś przyjaźń z tą smarkulą, żeby mieć na kim się żywić!- Słowa te powinny mnie dotknąć, ale zamiast tego sprawiają, że ogarnia mnie uczucie ciepła. Katherine wcale nie udawała przyjaźni. Wiem to, bo gdyby tak było po prostu pozwoliłaby mnie zabić. A tymczasem na wszelkie możliwie sposoby próbowała mnie uratować. Może to nie oznaka przyjaźni, ale przynajmniej dozgonnej wdzięczności za moją krew, którą dawkowałam jej co dwa dni. Wchodzimy z Tobiasem do salonu i spojrzenia wszystkich spoczywają właśnie na mnie. Nie przejmuję się tym. Patrzę na Katherine, aby upewnić się, że wszystko z nią w porządku. Ma zabandażowane niechlujnie nadgarstki, a raną na ramieniu zajmuje się jej młodsza siostra, Caroline, jeśli dobrze pamiętam. Oczyszczając ranę cicho szlocha.
- Wszystko gra?- pyta Katherine, a ja zerkam po sobie, zastanawiając się nad odpowiedzią.
- Przynajmniej nie wymazałaś mi pamięci- mówię cicho i nasze usta wyginają się w delikatnych uśmiechach.
- Świetnie, kolejny problem na głowie- warczy Katniss i teraz czuję się urażona. Nikt do tej pory nie nazwał mnie problemem.
- Ja nie uważam, żeby...
- A ty to niby jesteś taka święta?!- warczy Katherine, przerywając mi. Wyrywa ramię z uścisku Caroline i podnosi się na równe nogi.- A powiedziałaś naszemu rodzeństwu o tym, że sprzedałaś nasze miasto?!
- O czym ty mówisz?- odzywa się ciemnowłosy mężczyzna, z szklanką whisky w ręku. Katherine gorzko się śmieje.
- Przez sto pięćdziesiąt lat byliśmy dumni z naszego zwycięstwa nad Radą Miasta, a tymczasem to nie my wygraliśmy! Nasza siostra zapomniała wspomnieć, że w walce mieliśmy na froncie bandę wilków, która rozszarpała Radę na strzępy, w zamian za usunięcie nas z miasta i władzę nad jego całością- oświadcza Katherine, a wszyscy patrzą na Katniss takim wzrokiem, że ja osobiście bym struchlała. Jednak ona zamiast tego, prostuje się dumnie i wytyka Katherine palcem.
- Zrobiłam to dla twojego bezpieczeństwa, dla nas wszystkich- syczy, a ja czuję jak ból zaczyna rozsadzać mi czaszkę. Nie wiem co jest grane, ale tracę ostrość widzenia i równowagę, więc opieram się dłonią o framugę drzwi, starając się zapanować nad własnym ciałem.
- Skoro miasto jest teraz wilków, to co my tutaj robimy, Katniss?- pyta blondynka, a jej starsza siostra głośno prycha. Nie mogę ich zobaczyć, przed oczami mam całkowitą ciemność.
- Gdyby Katherine stosowała się do reguł, nie mielibyśmy z nimi do czynienia.
- To nie była odpowiedź na pytanie, Katniss- zauważa Tobias.- Co my tutaj do cholery robimy?
- To oczywiste- warczy Katherine.- Wilki ujęły dumie naszej siostry, więc odczekała chwilę i ściągnęła nas tutaj, żeby posłużyć się nami i na nich zemścić- wyjaśnia, a jej głos wydaje się ode mnie oddalać. Jest coraz dalej, dalej i dalej, aż w końcu nie czuję framugi o którą się opieram, ani podłogi na której stoję. Czuję za to przeszywający ból w tyle głowy i mocne uderzenie plecami o posadzkę. Tracę przytomność.