wtorek, 26 kwietnia 2016

Morderous Family : The Curse Of Twins ♥


Zwiastun nadchodzącej, drugiej części bloga pod tytułem Klątwa Bliźniąt.
Katherine i Damon to wampirze bliźnięta, których łączą nie tylko więzy krwi i wspólna historia, ale magiczna zależność. Liczba wrogów Katherine i Damona jest niepoliczalna, co oznacza, że niebezpieczeństwo czyha na nich z każdej strony. Co jeśli dawni wrogowie powrócą, aby bliźnięta zapłaciły za wyrządzone im krzywdy? Czy najlepszą bronią, będzie atak na ich ukochanych? Czy w obliczu niebezpieczeństwa mieszkańcy miasta, skłóceni i obwiniający się nawzajem, zechcą współpracować? W momencie, w którym wróg staje się przyjacielem, a obca osoba najbliższą, tylko zaufanie i wiara mogą uratować życie rodziny McIntire. Czy Katherine będzie potrafiła podjąć odpowiednią decyzję? Czy Damon będzie potrafił się poddać? Jaką rolę w ich życiu odegrają Stefan, Bonnie i nowo przybyły Lorenzo? 
Proszę, zostań ze mną i przekonaj się sam!
Pozdrawiam, do napisania!
Dora ♥ 

niedziela, 3 kwietnia 2016

Epilog

Go in peace, go in kindness...
Go in love, go in faith...
Leave the day, the day behind us
Day is done, go in grace ...
Let us go into the dark...
Not afraid, not alone
Let us hope by some good pleasure
Safely to arrive at home...

Caroline
    Wygraliśmy. Wygraliśmy bitwę i wojnę. Wygraliśmy, powtarza ciągle Katherine, ale prawda jest taka, że w tego typu sporach nie ma wygranych. Każdy z nas coś stracił zeszłego dnia. Jedni terytorium, honor, a inni bliskich i nikt nie świętuje.
    Katniss, która od początku najbardziej bała się tej walki, ale mimo to najmocniej się angażowała, poległa na polu taktycznym. W trakcie walki wszystkich ogarnął chaos, nad którym nie mogła zapanować, a wilki wokół niej padały bez życia, jakby były stworzone do ginięcia spod jej strzał. Urodziła sie z łukiem w dłoni, ale każdy, kto do tej pory poległ od jej strzału był niczym kolejny gwóźdź do jej trumny. Aby zająć swoje udręczone myśli, zgodziła się pomóc Shane'owi w odnalezieniu i zidentyfikowaniu ciał jego pobratymców. Jego wataha straciła alfę, Lexi, więc Shane i jego brat zajęli jej miejsce. Wilkołaki, które stanęły przeciwko sobie w bitwie, postanowiły złączyć się w bólu i wspólnie wyprawić pogrzeb dla poległych. Zawsze uznawałam pośmiertne rytuały za bezcelowe, ale w świetle ostatnich wydarzeń wiem, że pomoże to wilkom podnieść się po porażce i przejść żałobę.
    Katherine wydaje się radzić sobie najlepiej z nas wszystkich. Chociaż nie mam jej daru i nie czytam jej myśli, to mogę wyczytać prawdę z jej oczu. Jest zrozpaczona po utracie Ayi i obwinia się o to, co ją spotkało. Ich wspólną historię opowiedział mi Cooper i dzięki temu mogłam zrozumieć sytuację. Dawniej były zżyte i chociaż ich drogi później się rozeszły, to wiem jak boli utrata kogoś, kto był częścią twojego życia. Aya była wytrwała, waleczna i zadziorna, przejęła to wszystko od Katherine, a teraz nie żyje i nikt nie może tego zmienić. Poza tym, jedyna osoba, która rozumie i potrafi ukoić ból Kath postanowiła ją opuścić. Elijah oficjalnie zadecydował, że wraca do swojego królestwa, gdzie może żyć niezależnie od woli mojej siostry. Mogę go zrozumieć. To uczciwy, dobry mężczyzna, którego słabością zawsze była i zawsze będzie Katherine, ale zasłużył na wolność i dobre życie, którego ona nigdy by mu nie dała.
    Damon nie ukrywa żalu po stracie Hectora. Nie snuje się po domu, nie ucieka, ani nie denerwuje się na innych- zwyczajnie zapija smutki w salonie. Jestem niemal pewna, że nie smuci go śmierć Hectora, w końcu na każdego z nas przychodzi kiedyś czas. Smuci go sytuacja Evy, która poza swoim bratem nie ma na świecie nikogo innego. Jego śmierć wstrząsnęła nią i sprawiła, że straciła charakterystyczny błysk w oku. Nie chce demonstrować swojej słabości, więc nie płacze i nie lamentuje, zwyczajnie milczy, jak my wszyscy. Dzisiejszego poranka skryła wyschnięte ciało Hectora w trumnie, którą spakowała do wozu Bretha i razem z nim i Elijah zdecydowała wyjechać do Liverpoolu.
    Kolejną stratą, nad którą ubolewamy jest śmierć Erin. Nie wyobrażam sobie ile bólu musiała znieść Bonnie, kiedy Katniss i szeryf przewozili ciało jej babci do ich domu, kazali jej wezwać pogotowie, fałszowali raporty i wymazywali ratownikom pamięć. Oficjalnie Erin zmarła o czwartej trzydzieści nad ranem, w swoim łóżku, z powodu nagłego zawału serca. Fakt, że nikt nie dowie się, że w naszym świecie zginęła, jako bohaterka tylko pogarsza sytuację. Bonnie stara się jak może, aby Noah zrozumiał śmierć babci i nie cierpiał, ale sama pogrąża się w rozpaczy, co stawia ich oboje w złym świetle. Miejscowe władze biorą pod uwagę jej młody wiek i rozważają umieszczanie jej siostrzeńca w domu dziecka.
    Jedynym, maleńkim w świetle porażek, ale wielkim na tle uczuć Tobiasa sukcesem jest Beatrice, która pomimo śmierci, wróciła do żywych. Wiem, że jest to możliwe w naszym pełnym absurdów świecie, ale nie jest to możliwe w świecie ludzi. A może ten, w którego wierzą- Bóg Wszechmogący naprawdę istnieje i dba o tych, którzy są dobrzy? Ktokolwiek sprawił, że Beatrice wróciła, uszczęśliwił nie tylko Tobiasa, ale nas wszystkich i przede wszystkim jej rodziców.
    A co ze mną? Na tle cierpienia mojego rodzeństwa, ja straciłam najmniej. Oczywiście boli mnie każda śmierć, czasami wydaje mi się, że podwójnie, ale ostatecznie nikt z bliskich mi osób, to jest żaden przyjaciel, ani żadna przyjaciółka, nie umarł. Co więc straciłam? Stefana? Tak, straciłam jedynego człowieka, który mi ufał, wierzył i był moim przyjacielem ponad wszystko. Jednak ani ja, ani on nie będziemy już tacy sami. On stracił swoją niewinność, która była skutkiem nieświadomości, w momencie, w którym jego matka wyjawiła mu prawdę o mojej rodzinie. Teraz Stefan zna prawdę i nikt nie ma zamiaru mu jej odbierać, a przynajmniej nie ja. Ku jego uciesze, Grethel przeżyła, więc to nie koniec naszych problemów z nią.
    Owijam się płachtami koszuli, która należy do Coopera i sunę wolno po schodach, nie chcąc zakłócać ciszy, która panuje w domu. Zerkam na nasze portrety, stare niemal jak ten dom i karmię się nadzieją, że kiedyś te uśmiechy wrócą na nasze twarze. Zaglądam do salonu, gdzie Eva tuli się do Damona, wdychając woń jego przepoconej koszuli i perfum.
- Trzymaj się, mała- szepcze mój brat, gładząc jej plecy, a ona bierze głęboki, głośny wdech i odchyla głowę, aby spojrzeć mu w oczy.
- Hector zawsze chciał zginąć w słusznej sprawie- mówi, po czym wspina się na palce i całuje jego policzek.- Kocham cię, Damon. Zadzwonię jak dojadę- obiecuje mu, a mi robi się ciepło na sercu. Ta dwójka to prawdziwi przyjaciele.
- Ja ciebie też, koniecznie daj znać- odpowiada mój brat i Eva rusza w moją stronę. Odprowadzam ją na werandę. Na podjeździe czekają już Breth i Elijah, którzy zabierają ją do jej nowego domu.
- Opiekuj się nią- proszę, podchodząc do Elijah. Wiem, że Katherine obserwuje nas z balkonu nad werandą, jakby chciała mu zademonstrować brak jakichkolwiek uczuć, związanych z ich rozstaniem.
- Czy wyglądam jak ktoś, kto porzuca kobiety na pastwę losu?- ironizuje, delikatnie gładząc mój policzek.- Lepiej zadbaj o siebie- dodaje, przesuwając dłonią po moim ramieniu.
- O to się nie martw- wtrąca się Cooper, pojawiając się ni stąd ni zowąd i stając obok mnie. Wiem, że próbuje mi zaimponować, ale nie mam teraz do tego głowy. Jestem mu wdzięczna, że jest obok, otula mnie miłym słowem i cudownie pachnącymi koszulami, ale nie jestem w stanie mu się odwdzięczyć.
- Jesteś pewien, że nie chcesz do nas dołączyć?- pyta, pomimo wszystko, Elijah, a Cooper zaprzecza niemo i oboje żegnają się uściskiem dłoni.
    Obejmuje się ramionami, kładę głowę na ramieniu Coopera i patrzę jak Elijah, Breth, Eva i reszta byłych członków Strix znikają za bramą.
- Teraz może być już tylko lepiej- szepcze mi nad uchem, a ja zerkam na niego z niedowierzaniem.
- Obyś miał rację...

No i oto jesteście. Tutaj, ze mną, na końcu tej opowieści. Wiem, że opis wojny mógł was rozczarować. Nie był wystarczająco dokładny, kompletny i emocjonalny, ale dla mnie był moim maleńkim sukcesem. Dotarłam do końca, czy wiecie co to znaczy? Chyba jeszcze nigdy nie dokończyłam żadnego opowiadania! A więc to kolejny sukces na mojej liście. Nie martwcie się, nadejdzie ciąg dalszy, w którym dowiecie się, co stało się z Katniss, Katherine, Damonem, Caroline i Tobiasem, po wojnie, po pożegnaniach, po pogrzebach i przeżytej żałobie. Będziecie świadkami zmian w ich życiu, wzlotów i upadków i mogę wam obiecać, że nie pozostawię was z niedopowiedzeniami. Dziękuję wam, że byliście tutaj ze mną, przez te dwadzieścia dwa rozdziały i mam nadzieję, że dotrwacie do drugiej części i wciąż będziemy się widywać ! Do napisania, Dora. 

niedziela, 27 marca 2016

Take my place on earth and live

Witam Was serdecznie. Z tym dniem, tym rozdziałem, dobiegnie końca pierwsza część Morderous Family, pod tytułem Biała Czarownica. Chciałam podziękować Wam za to, że ze mną byliście, chociaż nie było Was wielu. Wasze komentarze dodają mi chęci do pisania i weny twórczej. Bez Was nie byłoby tego opowiadania, to proste. Rozdział będzie krótki, może nawet nieco chaotyczny, ale nie martwcie się, pojawi się również epilog, który przybliży Wam sytuację rodziny McIntire po bitwie. Mam nadzieję, że zakończenie Wam się spodoba. Zostawcie opinię! 

Katniss
    Na pierwszy ogień idą, jak zwykle Damon i Katherine. Wydaje mi się, że ta dwójka nie boi się śmierci. Nie mogę powiedzieć, że nie boją się niczego, bo na pewno mają jakieś lęki. Jednak wizja śmierci nigdy ich nie przerażała. To właśnie oni chcieli zostać w Bornoldswick po walce z Radą Miasta i oni najżwawiej szykowali się do bitwy z wilkołakami. Mam wrażenie, że walka o przetrwanie, cudze życie, własny honor ich ekscytuje. Nie wiem, czy to dobrze, ale w sytuacji, w której się znajdujemy, taki zapał jest jak najbardziej przydatny.
    Wilki atakują jednocześnie. Nie dzielą się na grupy, nie mają żadnej strategii, ani taktyki walki. Zwyczajnie chcą rozszarpać nas na strzępy, bo wiedzą, że w walce siłowej mamy mało szans. Pierwsza fala zalewa nas od strony wzgórza. Cała wataha, kryjąca za swoimi plecami ogromną alfę, która najwyraźniej czeka na ostateczny moment, aby dokończyć ich robotę, biegnie ku nam, a mi wystarczy ułamek sekundy, aby naciągnąć strzałę na cięciwę. Wymierzam w tego, który biegnie na czele ich bandy i trafiam prosto w jego czaszkę. Słyszę jego skomlenie, patrzę jak zwija się i stacza, popychany i deptany przez ciężkie łapska swoich pobratymców. Niektórzy z sfory Shane'a przybrali wilczą postać, inni jedynie częściowo, ale z mojego rozkazu kryją się na tyłach, czekając, aż przestaniemy sobie radzić. Mają być naszym zapleczem. Tymczasem Katherine powala jedną z bestii na ziemię i obejmując jej kark łamie go z głośnym trzaskiem. Damon postanowił użyć broni. Kule z czystego srebra trafiają wrogów w pierś, albo czaszkę, ponieważ mój brat wie, że nie ma czasu na bawienie się ze strzelaniem w kolana. Wilki mają ginąć od pierwszego trafienia. Dookoła panuje chaos, w którym każdy z nas pada na ziemię, uderza plecami o ziemię, wydaje głośne ryki i walczy zawzięcie o swoje życie, a także życie innych.
    Kiedyś myślałam, że udział w walce to ogromny zaszczyt. Że walcząc o dobro sprawy, o honor, ojczyznę, albo bliskich jest się bohaterem. Poniekąd tak jest, ale z drugiej strony jest się jednym z agresorów. Zabija się, aby przeżyć. Rani się innych, zabiera ojców, braci, siostry i matki, niewinnym rodzinom, czekającym w domach. Jest się bohaterem w oczach swoich i mordercom w oczach innych. Z biegiem czasu nauczyłam się wyłączać uczucia na czas walki. Brałam udział w wielu powstaniach, wojnach, bitwach i zwykle kosztowało mnie to nieprzespane noce, przepłakane dnie i tułanie się miesiącami, z myślą o ludziach, których pozbawiłam życia. Postanowiłam temu zapobiec. Nie mogłam przestać walczyć, bo to leży w mojej naturze, więc nauczyłam się skupiać na celu, nie myśleć o kimś, kogo mam w rękach, jak o człowieku,  a jak o wrogu. Nauczyłam się grupować ludzi, naklejać im łatki i z góry ich osądzać. To nie jest etyczne, ale skuteczne.
    Wbijam jedną ze strzał w oko wilka, który atakuje mnie z prawej i wyciągam ją, aby naciągnąć ją na cięciwę. Już mam wymierzyć, kiedy ciężka masa powala mnie na ziemię. Uderzam głową o zimną, wilgotną trawę i czuję, jak ogromne zębiska rozszarpują moje ubranie, skórę ramion, szyi i moje włosy. W uszach pobrzmiewa mi moje imię, odwracam głowę i widzę Shane'a, który mierzy do wilka z broni. Nie waha się ani przez sekundę. Zasłaniam głowę, a on strzela i bestia pada bez życia. Zrzucam ją z siebie i podnoszę się. W biegu czuję jego ramiona oplecione wokół mnie, po czym uścisk jego dłoni. Nie widzę tego, ale czuję i nagle ogarnia mnie nadzieja, że być może damy radę. Być może uda nam się wygrać. Wiem na pewno, że chce przetrwać dla niego.

Katherine
    Druga grupa wilków wypada z lasu. Są blisko, zbyt blisko, aby odeprzeć ich atak z odległości, więc znów dochodzi do walki wręcz. Powalam jednego z nich, potem drugiego. Ci, którzy nie przybrali wilczej postaci są łatwym celem. Mają kruche, ludzkie ciała, które można łatwo zniszczyć, niczym stertę zapałek. Wyrzucam z siebie całą złość, cały gniew, który zbierał się we mnie odkąd wróciłam do Bornoldswick. Nienawidzę Katniss, nienawidzę Elijah i Bretha, nienawidzę Damona, Caroline, Tobiasa, a najbardziej nienawidzę siebie. Jestem kreaturą, która nie zasługuje na miłość, szacunek i wiarę. Nie zasługuję, ale zawsze to dostaję, od rodziny, która mnie nie osądza, nie odrzuca, a przyjmuje z otwartymi ramionami. To oni są dla mnie najważniejsi, to dla nich muszę walczyć.     Wilcza bestia powala mnie na ziemię. Łapię go za szyję i odpycham od siebie, a on kłapie zębami tuż nad moją twarzą. Za wszelką cenę chce mnie zabić, chce wgryźć się w moją skórę i wprowadzić jad do mojego systemu. Nie mogę mu na to pozwolić. Muszę go...
    Wilk ulatuje w powietrze i ląduje kilka metrów dalej, a kiedy zrywam się na nogi widzę znajomą postać. Prostuje się nad martwym ciałem, odwraca w moją stronę i posyła mi arogancki uśmiech. To Breth i jego ludzie dotarli na pole bitwy, ale czy odnaleźli Grethel? Odwracam się i patrzę w stronę domu luster, myśląc, że ujrzę strażników prowadzących pojmaną matkę Stefana. Zamiast tego widzę przedzierające się przez bramę bestie, które chcą dorwać Erin. Wzywam Damona tak głośno, jak to jest możliwe i rzucam się biegiem w tamtym kierunku. Nikt nie może przeszkodzić Erin i reszcie czarownic. Nikt nie może ich dopaść.

Damon
    Walka od zawsze była dla mnie najciekawszą częścią wampirzego życia. Obrzydzało mnie karmienie się ludźmi, wieczna młodość w końcu straciła urok, a na co zdałyby mi się siła i szybkość, gdyby nie sytuacje, jak ta? Bitwa zawsze niesie za sobą ryzyko utraty kogoś, albo co gorsza utraty własnego życia, ale nigdy się tego nie bałem. Nigdy nie bałem się drewnianych kołków, urwanej głowy, czy wyrwanego serca. Nie boję się, co mnie spotka, kiedy już nadejdzie ta chwila i wyzionę ducha. Jeżeli trafię do piekła, jak sądzi większość świata, to najwyraźniej taki mój los i także tam będę musiał sobie poradzić. A jeżeli życie po śmierci nie istnieje i zwyczajnie zniknę? Cóż, taka kolej rzeczy. Ludzie rodzą się i umierają, a my nie możemy tego zmienić. Nawet będąc nadludzkimi istotami.
    Głos Katherine wyrywa mnie z transu. Rzucam martwe ciało na ziemię i odwracam się, a kiedy widzę, jak idzie w stronę domu luster, od razu ruszam za nią. Wilkołaki próbują przedrzeć się przez chronioną zaklęciem bramę i wiem, że im bardziej napierają, tym wiecej energii odbierają Erin i jej pomocnicom. Musimy ich stamtąd odciągnąć. Idę z moją siostrą ramię w ramię i po chwili dołączają do nas Eva i Hector. Nie martwię się o nich, wiem, że by tego nie chcieli. Nie lubią, kiedy traktuje ich jak słabszych, albo mniej doświadczonych.
    Wilkołaków jest zaledwie kilku, wszyscy w ludzkich postaciach, ale są w jakiegoś rodzaju amoku. Ślepo wdrapują się na bramę, próbują ją przeskoczyć, albo sforsować i nic innego ich nie interesuje. Ściągam jednego z nich z bramy i rzucam nim w dal, pozwalając, aby jego kręgosłup połamał się, jak zapałka. Katherine rozrywa kolejną dwójkę na strzępy, a Hector łapie jednego z nich, największego i odciąga od bramy, po czym powala go na ziemię. Słyszę wrzask Evy, odwracam się i widzę, jak osiłek odpycha Hectora, przyskrzynia go do drzewa i wbija dłoń w jego klatkę piersiową, jednym ruchem pozbywając się jego serca. Czuję się tak, jakby ktoś poderżnął mi gardło i jeszcze ostatkami sił mogę widzieć, czuć i słyszeć, co dzieje się dookoła. Później pamiętam już tylko głośny płacz i odrywane przeze mnie głowy wilkołaków, którzy towarzyszyli mordercy Hectora.

Caroline
    Budzi mnie odgłos otwieranych drzwi i światło dzienne, które wyrywa mnie z półsnu. Mrugam kilkakrotnie, poprawiam się na zimnej posadzce, po czym otwieram oczy i od razu tego żałuję. Nade mną stoi Stefan. Splata ramiona na klatce piersiowej i osądza mnie. Widzę to po wyrazie jego twarzy, po jego posturze. Walczy ze strachem, który w nim wzbudzam i z rozczarowaniem. Zamykam znowu oczy i opieram głowę o ścianę. Cała jestem ścierpnięta. Przykuto mnie łańcuchami do podłogi i ściany, wcześniej nie traktując mnie zbyt uprzejmie. Czuję się tak, jakby ktoś bił mnie przez ostatnich kilka godzin i wiem, że to z powodu braku krwi. Nie karmiłam się naprawdę długo, a wysiłek fizyczny tylko potęguje moje cierpienie.
- Ufałem ci- syczy Stefan, a ja czuję, jak zbiera mi się na wymioty. To nie czas na płaczliwe rozmowy dwójki przyjaciół. Pierwszy raz w życiu mam gdzieś, co ktokolwiek inny o mnie myśli, albo czuje wobec mnie. Mam w głębokim poważaniu jego zdanie na mój temat i to, co chce mi powiedzieć.- Myślałem, że w końcu spotkałem kogoś wartego uwagi, po śmierci mojej żony, że znów będę mógł czuć się szczęśliwie, że kogoś pokocham, a ty...
- Stefan- warczę, podrywając głowę i patrząc na niego z irytacją wymalowaną na twarzy.- Cokolwiek masz mi do powiedzenia, nie ma to teraz znaczenia.
- Oczywiście, że ma i wiesz o tym!- unosi się, a ja odwracam wzrok. Zaczynam się denerwować.- To ma znaczenie, bo jesteś potworem, Caroline! Mordujesz ludzi dla przyjemności, żywisz się ich krwią. Mi też to robiłaś? Piłaś moją krew, a potem mieszałaś mi w głowie, wymazywałaś pamięć?
- Kto ci to powiedział?- pytam, unosząc jedną brew. Kiedy się denerwuję, staję się bezczelna.- Twoja matka, czarownica, która chce zabić Beatrice i Tobiasa?- syczę, a on wytyka mnie palcem.
- Nie waż się o niej mówić, w taki sposób!
- Ale to prawda, Stefan! Gdzie ona teraz jest? Dlaczego zostawiła cię tutaj z takim potworem, jak ja, kompletnie samego, co?!
- Kto powiedział, że jestem sam?
- Och, tak. Masz przy sobie bandę wilków, które terroryzują miasto, które podobno tak bardzo kochasz. Pomyśl, Stefan! Gdybym chciała cię skrzywdzić, już dawno byś nie żył! Gdybym była potworem, za jakiego mnie masz, nie interesowałaby mnie historia twojej żony, praca w twoim barze, ani ty! Nie jestem taka! Nie zabijam dla przyjemności, ale jeśli będę musiała zabić ciebie, aby wydostać się stąd i uratować mojego młodszego brata to uwierz, że zginiesz. Nawet jeśli za drzwiami czeka na mnie banda wilków, to chociaż nikt nie zarzuci mi, że bezczynnie siedziałam, podczas gdy twoja matka pozbawiała Beatrice życia! Nie pozwolę na to!- wrzeszczę, szarpiąc się, a on cofa się pod ścianę. Słyszę, jak jego serce przyśpiesza bicia, widzę, jak oblewa go pot. Wierzy mi. Zaczyna mi wierzyć.- Stefan, sam powiedziałeś, że powinieneś się lepiej zaopiekować Beatrice, po wypadku twojej żony i jej brata. Porzuciłeś ją, zostawiłeś samą z żalem i pytaniami bez odpowiedzi, chociaż powinniście trzymać się razem. Teraz masz okazję to naprawić. Możesz ją uratować, spłacić swój dług- mówię, a on kręci głową na boki, jakby odpychał od siebie moje słowa. Jakby nie chciał dopuścić do siebie prawdy.- Stefan, spójrz na mnie. Spójrz na mnie!- rozkazuję mu, a on podnosi na mnie wzrok.- Mój brat może zginąć, z powodu rytuału, który odprawia twoja matka. Moja rodzina walczy z wilkołakami, które chcą wedrzeć się do miasta i zawładnąć każdym zakamarkiem. Nikt nie jest teraz bezpieczny, ale wciąż możemy temu zapobiec. Możemy znaleźć twoją mamę i przerwać rytuał, nie pozwolić jej, aby pozbawiła Tris przedwcześnie życia. Może jest chora, może czeka ją śmierć, ale nie tak rychła i niesprawiedliwa, jak ta, którą zaplanowała twoja matka. Stefan, błagam cię! Pomóż mi. Wypuść mnie stąd, puść mnie wolno, a obiecuję ci, że nigdy więcej nie będziesz musiał ze mną rozmawiać. Zniknę z twojego życia, raz na zawsze.
    Próbuję wszystkiego. Błagam go, obiecuję, proszę, próbuję przekonać, ale jest nieugięty. Ciągle na nowo przypomina sobie kim jestem, co tacy, jak ja, robią takim, jak on. Odpycha moje słowa, próbuje zastąpić swoje uczucia względem mnie, nienawiścią, którą przekazała mu matka, a ja modlę się w głębi duszy, aby mu się nie udało. Modlę się, aby mi pomógł. Aby dał mi ostatnią szansę.
- Pod jednym warunkiem- oświadcza nagle, a ja podrywam głowę i patrzę na niego, gotowa zrobić wszystko.- Nie zabijecie jej- oświadcza, a ja poważnieję.- Jeżeli obiecasz mi, że moja matka to przeżyje, wypuszczę cię, a nawet wskażę ci miejsce, w którym jest. Tylko daj mi swoje słowo, że ona to przeżyje, Caroline. Obiecaj mi!
- Obiecuję- wypalam, nawet o tym nie myśląc, a on kiwa delikatnie głową. Wygląda za drzwi, wyjmuje klucze i rozpina moje kajdany. Rozcieram nadgarstki, wstaję, daję sobie chwilę, aby przestało mi się kręcić w głowie i ruszam w stronę drzwi. Wiem, że będę musiała walczyć. Wiem, że jestem słaba, ale dam sobie radę. Muszę dać radę.
    W korytarzu czeka na mnie pierwsza dójka. Kobieta i mężczyzna, siedzący pod ścianą i cicho rozmawiający. Zrywają się na równe nogi i eksponują kły, ostrzegając mnie. Nie daję się zastraszyć. Ruszam w ich kierunku, łapię za stojącą po mojej prawej stronie miotłę i łamiąc jej kij na pół wbijam ostry koniec w klatkę piersiową wilczycy. Wyrywam kij z jej krwawiącego ciała i roztrzaskuję go, jak zapałkę na głowie jej towarzysza, po czym łapię go za włosy i uderzam jego czaszką o ścianę tak długo, aż nie straci przytomności. Idę dalej. Słyszę, że w sali głównej baru, w którym mnie uwięziono dzieje się coś niedobrego. Początkowo myślę, że jest ich tam więcej. Zbyt wiele, abym mogła dać sobie radę, ale potem wychylam się i widzę promyk nadziei, w postaci Coopera roztrzaskującego butelkę na głowie jednego z wrogów. Szybko dołączam się do walki i likwiduję ostatnią przeszkodę, po czym rzucam mu się na szyję, czując ogromną potrzebę poczucia czyjejś bliskości.
- Nic ci nie jest?- pyta, ujmując moją twarz w dłonie, a ja kiwam głową na boki, lustrując go spojrzeniem. On również jest cały, dzięki Bogu.
- Trzysta metrów na zachód od szkoły jest stara stacja kolejowa- oznajmia drżącym głosem Stefan, a Cooper wydaje dziki ryk i rusza w jego stronę.
- Nie- powstrzymuję go, mocno łapiąc go za ramię.- Zostaw go, on mi pomógł- tłumaczę i nie patrząc na Stefana, ciągnę Coopera w stronę drzwi.- Musimy jak najszybciej odnaleźć Grethel...

Elijah
    Wilkołaków jest już coraz mniej. Nie czuć już ich nacisku, nie przeraża nas ich liczebność. Padają jak muchy pod naszym ostrzałem, w walce wręcz i od strzał Katniss. Obserwowanie jej, jest jak oglądanie filmu akcji. Wymierza czarnymi strzałami o srebrnych grotach pomiędzy oczy, albo prosto w serce, po czym w biegu odbiera swoją własność, wyrywając ją z martwych ciał i brnie dalej, nie wahając się ani przez moment. Jest jak tytan, walczący o swoich najbliższych. Jest bohaterką. Breth bawi się nieco zbyt dobrze. Dzięki jego wsparciu udaje nam się odeprzeć atak, ale nie uważam, aby był to powód do otwartej radości i niestosownych żartów, jakie rzuca, kiedy jest w pobliżu. Mimo to go nie krytykuję. Teraz już wiem, że pomimo jego okropnej natury, jest mi potrzebny, jest dla mnie ważny. Jest moim bratem i nikt tego nie zmieni. Walka nie jest dla mnie niczym trudnym, niczym wymagającym. Mam wiele lat, wiele siły i wiele talentów, które są pomocne na polu bitwy. Wyrywam serca z klatek piersiowych, atakujących mnie narwańców i karmię nimi ich pobratymców. Traktuję ich jak szmaciane lalki, bo taka jest moja wola, bo tyle mam w sobie siły.
    Wiem, że poniekąd jest to zasługa czarownic, które skryte w domu luster każdemu z nas oddają trochę swojej magii i chronią nas, sprawiają, że jesteśmy silniejsi. Mimo to znam siebie i swoją wartość i wiem, że bez ich wsparcia również podołałbym zadaniu.
    Jedno z wielu ciał pada do moich stóp, a głowa tego nieszczęśnika leci gdzieś w bok, kiedy słyszę wrzask. Kobiecy, przeraźliwy pisk pobrzmiewa w mojej głowie i sprawia, że cały się spinam. Idę w kierunku szarpiącej się na ziemi Ayi, którą przygniata ogromny wilk, po drodze łapiąc za jedną ze strzał Katniss. Aya krzyczy ile sił w płucach, a odgłos rozszarpywanej skóry sprawia, że przechodzą mnie dreszcze. Wbijam srebrny grot pomiędzy łopatki bestii, a kiedy wyje i wygina się, wyrywam strzałę i wbijam ją, tym razem w jego głowę. Wilk zatacza się, schodzi z Ayi i pada bez życia, a kiedy jestem już niemal pewien, że jej pomogłem, widzę ogromną ranę po ugryzieniu na jej szyi. Cały się spinam, a ona dyszy ciężko i zaciska mocno usta.
- Wstawaj- rozkazuję jej, podając jej dłoń. Próbuję zmusić ją, aby się podniosła, ale zamiast tego, to ona ściąga mnie w dół i spogląda mi w twarz.
- Zabij mnie- szepcze, a ja poważnieję.- Zabij mnie teraz, nie chcę tego przechodzić- błaga, a ja doskonale wiem, o czym mówi. Ugryzienie wilkołaka, poprzez które, jego jad wkrada się do krwiobiegu, wtrąca wampira w spiralę przeraźliwego, nieznośnego bólu. Powoduje halucynacje, lęki i agresję. Sprawia, że wampir umiera w męczarniach.- Proszę, zrób to- powtarza, przez łzy, a ja zaciskam dłoń na jej szyi i odwracam głowę. Jednym ruchem dłoni łamię jej kark...

Beatrice
    Budzę się zmarznięta, cała poobdzierana i obolała, tak jak wtedy, kiedy doznałam pierwszej wizji. Leżę na brzuchu, na mokrej ziemi, od której bije przeraźliwy chłód. Moja twarz tonie w obślizgłych liściach i błocie. Mam na sobie jedynie szpitalną koszulę, moje stopy zdrętwiały, a pod paznokciami mam obrzydliwy brud. Wyglądam i czuję się tak, jakbym błądziła w lesie wiele godzin. W mojej głowie pobrzmiewają echem cudze głosy. Nie rozpoznaję żadnego z nich, nie rozumiem nawet co mówią. Wydaje mi się, że każdy z nich mówi to samo, w nieznanym mi języku. Zbieram wszystkie swoje siły i dźwigam się na kolana, próbując wytrzeć dłonie w resztki czystego materiału. Podnoszę głowę i moim oczom ukazuje się grupa obcych mi ludzi, dokładniej kobiet. Boli mnie głowa, obraz mi się rozmazuje, ale z całych sił skupiam na nich swoją uwagę i liczę, że jest ich dwanaście. Dwanaście kobiet, ubranych w staroświeckie suknie tworzy krąg, trzymając się za ręce. Zdaje mi się, że widziałam ich stroje na którejś z tych pokazowych lekcji historii. Wszystkie głośno, wyraźnie i rytmicznie wypowiadają słowa, których po głębszym zastanowieniu nadal nie mogę pojąć. Moich uszu dobiegają jeszcze szepty innych. Rozglądam się i widzę kilka osób, które kryją się w cieniu, pomiędzy drzewami, jakby stali na straży. Podnoszę się na nogi, lekko zataczam, ale ostatecznie odzyskuję równowagę i idę w stronę zebranych kobiet. Chcę dowiedzieć się gdzie jestem, co robią, dlaczego nikt nie reaguje na moje przebudzenie. Mogę wnioskować, że są to czarownice, albo wilkołaki, a ja zostałam porwana. Po moim wyglądzie wychodzi na to, że nie traktowano mnie najłagodniej. Dlaczego więc nikt nie zwraca na mnie uwagi w tej chwili? Każdy krok jest dla mnie ogromnym wysiłkiem, każdy ruch sprawia mi ból, ale uparcie podążam przed siebie. Im dłużej idę, tym bardziej się od nich oddalam, jakbym nigdy nie mogła do nich dotrzeć. Zatrzymuję się, czując ogromny ból w skroni i łapiąc się za głowę zginam się w pół. Słyszę głos Tobiasa, wzywającego moje imię, słyszę mojego ojca, czyjś ryk, a to wszystko zlewa się w jeden, wielki bałagan w mojej głowie. Niczego nie rozumiem, niczego nie pamiętam. Chcę, aby to wszystko się skończyło.
- Nie pozwól im zniknąć, dziecko- słyszę znajomy mi głos i gwałtownie się odwracam. Kilka kroków przede mną stoi Erin, babcia Bonnie. Dłonie splata przed sobą, głowę delikatnie przechyla na bok i uśmiecha się tak, jakbym to ja była jej ukochaną wnuczką. Rozglądam się niepewnie, czekając, aż ktoś ją zaatakuje, ale zdaje się, że na nią również nie zwracają uwagi.
- Co się dzieje?- pytam, robiąc krok w jej stronę. Ona się nie oddala. Mogę do niej podejść, więc to robię, po czym bez namysłu dotykam jej ramienia i bez problemu mogę tego dokonać.- Dlaczego nie mogę do nich podejść?- dopytuję, wskazując dłonią krąg kobiet.
- Ponieważ nie należą do tego świata- odpowiada Erin, ujmując moją dłoń i czule ją gładząc.- Tylko my dwie do niego należymy- dodaje, a ja lustruję ją wzrokiem. Wygląda, w przeciwieństwie do mnie, zwyczajnie dobrze. Jest ubrana w spódnicę, ciepły sweter i czarny płaszcz. Nie ma żadnej rany, nie zdaje się, jakby przyszła tutaj na pieszo. Jak się tutaj znalazła? Znów się rozglądam i zaczynam rozpoznawać to miejsce. To lasek za starą stacją kolejową w Bornoldswick. Skąd się tutaj wzięłam? Gdzie jest Tobias? Zaczynam nasłuchiwać, aby znów usłyszeć, jak mnie wzywa, ale nic takiego się nie dzieje. Nie słyszę go, nie czuję jego obecności. Zdaje się, że zniknął z mojej głowy i jedyne co po nim pozostało, to wspomnienie. Podnoszę wzrok i zerkam na zatroskaną twarz Erin. Sięga dłonią do mojego policzka, jej oczy lśnią od łez, a ja zaczynam się bać. Strach nie jest taki, jak zwykle. Tym razem jest milion razy mocniejszy. Uderza z każdej strony, atakuje każdą część mojego ciała i mojego umysłu. Sprawia, że cierpię.
- Co się dzieje, Erin?- pytam, cofając się i wyrywając dłoń z jej uścisku.- Gdzie jesteśmy? Dlaczego nikt nas nie widzi? Dlaczego nie zwracają na nas uwagi? Gdzie jest Tobias?- dopytuję, a ona nie przerywa mi. Pozwala mi wyrzucić z siebie wszystkie wątpliwości, po czym znów się uśmiecha, chcąc dodać mi otuchy.- Czy my...czy ja...- jąkam się, bojąc się wypowiedzieć na głos myśl, która błysnęła właśnie w moim umyśle.- Czy my nie żyjemy?- zbieram się w końcu na odwagę, a ona znów splata dłonie w koszyczek i przytakuje delikatnie głową.
- Na to wygląda- odpowiada, a ja czuję, jak żołądek podchodzi mi do gardła i zbiera mi się na wymioty.- To miejsce, do którego trafiają tacy jak my, po wzięciu ostatniego oddechu- oświadcza, podchodząc nieco bliżej.- To druga strona- dodaje szeptem i spogląda w kierunku zebranych czarownic. Podążam za jej wzrokiem i dopiero teraz mogę poskładać wszystkie fakty w całość. Dwunastka, tworząca krąg, to czarownice z sabatu Grethel, matki Stefana. To one chcą oddać moje ciało, moje życie pradawnej bogini Freyi. A więc skryci w cieniu, obcy ludzie, muszą być ochraniającymi je wilkołakami. Spomiędzy drzew wyłania się Hector, a zaraz za nim Aya, oni także polegli.
- Czy to dzieje się naprawdę?- pytam, nagle czując ogarniający mnie spokój.- Czy widzimy to, co dzieje się teraz... na ziemi?- precyzuję swoje pytanie, a Erin nie odpowiada. Uznaję to za nieme tak i dociera do mnie, że właśnie bezczynnie przyglądam się, jak grupa starszych kobiet, oddaje wszystko, co posiadam, to jest moje życie, w ręce okrutnej kobiety, która zechce skrzywdzić moich bliskich. Dociera do mnie, że nic nie mogę zrobić.
- Wciąż jest dla ciebie szansa- odzywa się nagle Erin, a jej głos brzmi łagodnie i wręcz beztrosko. Zerkam na nią, a ona błyska białym uzębieniem i kładzie dłonie na moich ramionach.- To poczekalnia zagubionych dusz, droga Beatrice. Stąd wciąż są dwa wyjścia. Możesz odejść, raz na zawsze, albo powrócić do żywych. Wszystko zależy od tego, co dzieje się z twoim ciałem, z twoim miejscem na ziemi- tłumaczy mi, ale nie mogę przyznać, że cokolwiek z tego jest dla mnie jasne. Natomiast wydaje mi się, że dla niej, to coś pięknego. Widzę w jej oczach zachwyt i pewnego rodzaju nadzieję. Gładzi ponownie mój policzek i głośno wzdycha.- Moja droga, nawet nie wiesz ile osób teraz walczy o to, abyś z nimi została- szepcze, a w mojej głowie pojawiają się obrazy, przedstawiające rodzinę McIntire. Wiem, że mając szesnaście lat, powinno się stawiać na pierwszym miejscu najbliższą rodzinę, co w moim przypadku oznacza matkę i ojca, ale to się nie sprawdza. Jestem świadoma, że w przeciągu ostatnich kilku tygodni spotkała mnie najcudowniejsza rzecz, jaką mogłam sobie wyobrazić. Poznałam ludzi, a raczej niekoniecznie ludzi, ale jednostki z krwi i kości, które mnie akceptują, rozumieją i walczą o mnie. Przy Katherine, Tobiasie, a nawet Katniss, nie czuję się jak wyrzutek społeczeństwa, które ocenia mnie przez pryzmat mojej przyszłości. Przy nich czuję się sobą. Jestem szczęśliwa, spełniona, pełna nadziei na przyszłość. I chociaż lekarze twierdzą, że moja przyszłość nie będzie trwała zbyt długo, przy Tobiasie czuję, jakby mogła to być wieczność. Wiem, że to o nim i o Katherine mówi Erin i moje serce zaczyna mocniej bić.
- Wciąż mogę żyć?- pytam, nie chcąc pozwolić sobie na zbędne nadzieje, ale spojrzenie Erin podpowiada mi, że to nie sen. Prawdą jest, że wciąż mogę wrócić do żywych. Tylko jak?
    Słyszę znajomy mi głos, szepczący moje imię. Rozglądam się, w poszukiwaniu jego źródła i dopiero teraz widzę, że w środku, stworzonego przez czarownice kręgu, leży Grethel. Ma zamknięte oczy, miarowo i powoli oddycha, a tuż nad nią klęczy jakiś mężczyzna. Chce przebić ją nożem. W tle widać JĄ. Ma długą, białą, ale brudną od błota i krwi suknię. W prawej dłoni trzyma łańcuch, na którego końcu stoi ogromna bestia. Tym razem wiem już kim jest i czego chce.
- Ona tu jest- szepczę, ale Erin nie reaguje, bo wie o niej.- Freya, czeka, aż dostanie moje życie- dodaję, bo mam wrażenie, że muszę powiedzieć to na głos. Wypowiedzenie tych kilku słów sprawia, że cały gniew, ból i strach znika. Teraz jesteśmy ja, ona i jedno, jedyne miejsce na ziemi, które może dostać tylko jedna z nas. Wiem, że nie mogę z nią walczyć, nie mogę jej nawet dosięgnąć, ale wciąż jest dla mnie nadzieja.
    Krąg dwunastu czarownic przerywa Caroline. Jej blond loki wyróżniają się w półmroku, kiedy dopada do mężczyzny klęczącego nad Grethel i wbija sztylet w jego pierś. Nieznajomy pada bez życia, a zaraz za nim, jedna po drugiej, umiera reszta czarownic. Dwanaście kobiet i jeden mężczyzna, leżą bez życia na brudnej, mokrej ziemi, a w mojej głowie znów pojawiają się głosy, a raczej jeden głos, Tobiasa i mam wrażenie, że wyczuwam jego zapach. Czuję jego znoszoną kurtkę, perfumy i specyficzną woń jego skóry. Trzyma mnie w ramionach. "Obudź się" - błaga mnie drżącym głosem, a ja nerwowo rozglądam się dookoła siebie. Chcę go znaleźć, powiedzieć mu, że wszystko jest dobrze, ale nigdzie go nie widać. Czuję stanowczy uścisk dłoni Erin na ramionach i znów zwracam ku niej wzrok.
- Teraz jest jedyna okazja, dziecko. Zaopiekuj się moją Bonnie, powiedz jej, że kocham ją nad życie i zawsze przy niej będę. Wracaj do żywych, Beatrice. Oddaję ci swoje życie, wracaj- oświadcza głośno i stanowczo. W jej głosie nie słychać rozpaczy, ani nawet smutku. Słychać zdecydowanie i dumę. Patrzę na nią, oniemiała, a ona zaczyna się oddalać. Nie czuję już jej dotyku, powoli zamazuje się jej obraz, po czym pochłania mnie ciemność...

Tobias
    Szpital, otoczony przez bandę nastawionych na zamordowanie kogokolwiek, kto zbliży się do Tris wilkołaków, jest jak twierdza, z której nie ma już odwrotu. Jesteśmy tutaj tylko my, ja i ojciec Beatrice i desperacko staramy się nie dopuścić do niej nikogo z zewnątrz. Na szczęście, jej tato okazuje się być łowcą. Nie, jakimś tam zwykłym łowcą wampirów, a łowcą przez wielkie Ł, który zajmuje się wszelkimi przypadkami istot nadludzkich. Jest przygotowany na walkę z wilkami. Ma ze sobą torbę pełną broni na srebrne kule, srebrnych sztyletów i ostrzy, a do tego ma tojad. Werbena, to roślina, która działa toksycznie na wampiry, w dużej ilości może nas nawet zabić, natomiast tojad, to przeciwieństwo wilczego jadu. Rani wilkołaki i jest jedyną naturalną bronią na takich, jak oni. Wydaje mi się, że zamknięto cały szpital, ale istnieje również szansa, że odcięto tylko to skrzydło, więc w reszcie budynku toczy się zwyczajne, codzienne życie szpitalne. To jakiś cholerny absurd. My rzucamy granatami, strzelamy i toczymy wojnę, a oni przyjmują kolejną dawkę lekarstw i spokojnie gawędzą o wynikach badań. Chciałbym być teraz na ich miejscu.
    Aż w pewnym momencie wszystko się zmienia. Okupujący wejście i korytarze wilkołaki czmychają w popłochu, jakby nagle straciły przewagę i w szpitalu zaczyna panować złowroga cisza. Oboje idziemy w stronę drzwi i udaje nam się nawet wyjrzeć na zewnątrz, bez żadnego niespodziewanego ataku. Mój towarzysz wyjmuje telefon, po czym chowa pistolet za pasek i kładzie dłoń na moich spiętych plecach, aż cały się jeżę.
- Już koniec, nie ma ich- oznajmia, a ja spoglądam na niego, nieco zszokowany. Czy to możliwe, aby cały ten bajzel tak zwyczajnie dobiegł końca? To jakiś absurd, kolejny. Odtrącam jednak myśli o sensowności wydarzeń i rzucam się pędem wgłąb korytarza. Wypadam zza zakrętu, dopadam do sali Beatrice i staję w pół kroku. Kardiomonitor informuje mnie, że Tris nie żyje.
    Jest to jednak ostatnia rzecz, w którą chcę uwierzyć, więc dopadam do jej łóżka, podnoszę ją, aby skryć ją w swoich ramionach i próbuję odtrącić dźwięk kardiomonitora, który bezustannie przekonuje mnie, że już odeszła.
- Obudź się- szepczę, wplatając palce w jej krótkie włosy.- Tris, błagam cię, obudź się- powtarzam, kołysząc ją w ramionach, jakbym w ten sposób mógł ją przekonać do dalszego życia. Skrywam twarz  w jej włosach i zaciskam wokół niej ramiona. Chcę, aby się obudziła. Nie wyobrażam sobie, jak smutne i mroczne będzie moje życie bez niej. To kolejny, cholernie ciężki absurd, że po kilku tygodniach znajomości, pokochałem tą dziewczynę tak mocno, ale wiem, że to nie przelewki. Wiem, że to nie tylko czasowe zauroczenie, a coś poważnego. Wiem to, odkąd usłyszałem słowa przepowiedni i zrozumiałem, że to ja umrę wraz z nią. Nie byłem wtedy zły, nikogo nie oskarżałem. Zwyczajnie przyjąłem do wiadomości, że moim przeznaczeniem jest umrzeć zaraz po niej. Od tamtego momentu wiem, jak bardzo ją kocham. Nigdy w całym swoim długim życiu nikogo nie kochałem tak mocno. Kołyszę ją w ramionach, niczym maleńkie, skrzywdzone dziecko i nagle ...
    Kardiomonitor zaczyna wydawać rytmiczny, cudowny dla moich uszu i mojego serca dźwięk, wskazujący, że jej serce znów bije...

niedziela, 20 marca 2016

This could be beginning... or the end

Sometimes, the true is too awful, 
And there's no one who would like to lie for you...
Caroline
    Wysiadam z samochodu, pod szpitalem, do którego tego poranka wróciła Beatrice i wyjmuję telefon komórkowy z kieszeni kurtki. Wybieram numer Tobiasa, próbując chyba po raz setny się z nim połączyć, ale zdał się zapaść pod ziemię. Musiałam zaparkować na tyłach szpitala, a wejście od tamtej strony jest zamknięte, więc obchodzę budynek, aby wejść od frontu. Odkąd odwiózł Tris nie ma z nim kontaktu i nieco mnie to martwi. Słyszę podwojone kroki, echo w głowie i bicie czyjegoś serca. Nieco zwalniam, ale niezauważalnie i uważnie nasłuchuję. Ktoś mnie śledzi. Chowam komórkę do wewnętrznej kieszeni kurtki, zamykam ją na zamek i szykuję się na wszelkie możliwości. Jego odór jest tak odrażający, że aż kręci mnie w nozdrzach, a do tego obleśnie sapie. Idze za mną krok, w krok, myśląc, że tego nie zauważę. Nie zatrzymuję się, nie odwracam, a jedynie przyśpieszam. Skręcam za róg, wdrapuję się na kontener z śmieciami i wskakuję na dach, więc mogę patrzeć na niego z góry. Jest wysoki, dobrze zbudowany, ma długie włosy, spięte w kucyk z tyłu głowy, ale jest młody, przez co jestem pewna, że mogę dać mu radę. Staje w miejscu i rozgląda się dookoła, szukając mnie, a ja zastanawiam się, co powinnam zrobić. Uciec, ostrzec innych, że wilki są już w mieście, w szpitalu? A co jeżeli jest tylko on? Narobię niepotrzebnego rabanu i wszystkich zezłoszczę. Podejmuję szybką decyzję i przykucam na krawędzi.
- Hej, wilczku!- krzyczę, a on podrywa głowę i groźnie mruży oczy. Posyłam mu arogancki uśmiech i cofam się tak, że mnie nie widzi. Robię dwa szybkie kroki, zeskakuję na dach wozu, obok którego stoi i spoglądam mu w twarz. Próbuje złapać mnie za nogę. Zanim to zrobi, ja łapię go za nadgarstek, zeskakuję z samochodu i wykręcając mu rękę, popycham go na ścianę.- Nie wiesz, że dam się nie śledzi?- warczę, a on odwraca się i podcina mnie jednym kopnięciem. Uderzam plecami o posadzkę i widzę, jak jego stopa wędruje w stronę mojej twarzy. Łapię go za kostkę, wywracam i podnoszę się, aby wymierzyć mu kilka ciosów. Jest silny, bardziej niż myślałam i zwinny, ale ja jestem nieco szybsza. Łapię go za spięte luźno włosy i dźwigam go na kolana. Nie jest to zachowanie godne damy, ale w tym przypadku, zrobię wszystko, aby dostać odpowiedź na swoje pytanie.- Ilu was jest?- warczę, a on wydaje cichy jęk i próbuje mnie od siebie odepchnąć. Pociągam go mocniej za włosy i popycham go na ścianę, a kiedy ląduje na czworaka, podrywa na mnie wściekłe spojrzenie.
- Zbyt wielu, abyście mogli wygrać- odpowiada, a ja robię krok w jego stronę, wymierzam mu cios prosto w nos i przydeptuję jego dłoń. Krzyczy, łapie mnie za kostkę, ale nie ma siły, aby mnie powalić. Moje kolano ląduje na jego szczęce, osuwa się z twarzą całą krwi i kaszle, a ja już mam z nim skończyć, kiedy czuję jak coś ostrego i ciężkiego uderza mnie w tył głowy. Czarne plamy ograniczają mi widzenie, tracę ostrość i równowagę, ostatecznie upadając na ziemię.
- Nawet z nią nie potrafisz sobie poradzić?- warczy wściekła kobieta, a jej głos pobrzmiewa echem w mojej głowie, po czym tracę kontakt z rzeczywistością.

Katherine
    Wilki kręcą się już niemal wszędzie. Są na wzgórzu, obserwują nas, chcą nas zliczyć, sprawdzić, jaką obejmujemy taktykę. Są w lesie, za domem, tak blisko, że niemal na wyciągnięcie ręki. Jestem w stu procentach pewna, że jest ich również mnóstwo wzdłuż drogi, prowadzącej do miasta. Kryją się pomiędzy drzewami, w półmroku, tam, gdzie czują się najlepiej. Niebo zaszło chmurami, jakby wiedziało, że nad miastem wisi walka. Zbiera się na deszcz. Myślę o kałużach, strugach deszczu, przemoczonym ubraniu i błocie i robi mi się niedobrze. Niezbyt dobre warunki do walki z wściekłymi kreaturami. Wiem, że nie wszystkie mogą przybierać wilczą postać, kiedy im się to podoba, ale na pewno jest ich takich wielu. Poza tym, z tego co mówili Shane i jego alfa, Lexi, do Bornoldswick przybyły wilki prosto z pierwszej linii rodowodu, co oznacza, że będziemy mieli twardy orzech do zgryzienia. Normalnie wilkołak przybiera postać, podobną rozmiarami do dużego owczarka niemieckiego- jak te zwykłe, leśne wilczki z północy kraju. Ale te, które pochodzą z pierwszej linii, czyli czystokrwiste, są większe, silniejsze i wytrwalsze. Potrafią rozmiarami przewyższać człowieka.
    Caroline pojechała sprawdzić, co dzieje się z Tobiasem i sama zapadła się pod ziemię. Próbujemy dodzwonić się do tej dwójki od kilkunastu minut, ale nie odpowiadają.
- Najbezpieczniej będzie zadzwonić do szpitala- oświadcza Eva, zerkając na mnie niepewnie.- Jeżeli Tobias i Caroline zniknęli, może też zniknąć następna osoba, która pojedzie ich szukać- dodaje, a ja odwracam wzrok. Boi się mojej reakcji, a w tej sytuacji powinna bać się najbardziej Katniss. Otóż moja starsza siostra jest rozkojarzona, zdenerwowana i nadpobudliwa tego dnia i jak rzeczy nie przestaną się psuć, a ludzie znikać, to prawdopodobnie wszystkich nas pozabija, zanim wilki zdążą wykonać pierwszy krok.
- Ja pojadę- deklaruje Cooper, a Eva zerka na niego, unosząc brwi.
- Nie słyszałeś, co przed chwilą powiedziałam?
- Owszem, ale póki co porwano Tobiasa i Caroline, jeżeli w ogóle to zrobiono. Może niech nie jedzie tam nikt z rodziny, tylko ktoś obcy. Odkąd tu przyjechaliśmy, nie ruszyłem się z tego domu na krok. Nie znają mnie- tłumaczy, a ja myślę, że to dobry pomysł. W końcu jeśli ktoś go złapie, to da sobie radę. Szkoliło go Strix.
- Dlaczego to robią?- pytam, wyglądając przez okno.- Dlaczego nie atakują, tylko nas obserwują? To nie w ich stylu. Wiele razy walczyłam z wilkami. Zwykle rzucają się na nas, jak na świeże mięso i rozszarpują na kawałki wszystko, co stanie im na drodze...
- Tak, tak właśnie robimy- przytakuje Shane, a ja zerkam na niego i blado się uśmiecham. Denerwuje się i w zabawny sposób objawia się to u niego nadużyciem sarkazmu. Katniss staje przy oknie, obserwuje ich dłuższą chwilę, po czym przenosi na mnie zmęczone spojrzenie.
- Czekają na znak- odpowiada, a ja unoszę brwi.
- Od kogo?- dziwię się, a ona podnosi kołczan ze strzałami i zawiesza go na plecach. Łapie swój łuk w prawą rękę i poprawia kurtkę.
- Od Grethel. Nie mogła wyjechać daleko, musi być gdzieś w pobliżu. Potrzebuje bezpiecznego miejsca, gdzie w spokoju będzie mogła wykonać rytuał, a my jesteśmy jedynymi osobami, które o tym wiedzą. Wilki mają nas od niej odciągnąć- tłumaczy, a ja dziwię się, że nie powiadomiła nas o tym wcześniej.
- Pozwolimy im na to?- dopytuję, a ona posyła mi zirytowane spojrzenie.
- A masz lepszy pomysł?- syczy i już wiem, że dyskusja z nią nie ma sensu. Chyba, że chcę stracić głowę.
- A gdyby tak, wysłać do niej kogoś, kto od początku był poza grą?- pyta Elijah, wychodząc przed szereg.
- Niby kogo? Erin już i tak zaangażowała ludzi. Szeryf rozstawił swoich na wjazdach do maista, aby zablokowali drogi. Nie mogą jeszcze biegać po lesie- odpowiada mu moja siostra, a ja usilnie próbuję wkraść sie do jego umysłu i dosłyszeć o kim myśli. Nic z tego, broni się przede mną, nawet jeśli to wyczerpujące.
- A gdybym znał kogoś, kto jest tutaj nierozpoznawalny i niewyczuwalny?- pyta i gdyby moje serce nie było tak skamieniałe, prawdopodobnie zaczęłoby bić, jak szalone. Robię krok w jego stronę, ale nawet nie drgnie. Unika mojego wzroku, próbuje zignorować moją obecność. Wymienia się spojrzeniem z Katniss, a ona lekko kiwa głową, na znak, że zgadza się na jego propozycję.
- Nawet się nie waż- warczę, rozumiejąc, o kim mowa. Elijah obraca się do mnie przodem i przechyla lekko głowę, lekceważąco się uśmiechając.
- Od kiedy to dla ciebie tak wielki problem?- pyta zgryźliwie, a ja zaciskam mocno szczęki i odliczam do pięciu. Do pięciu, bo do dziesięciu nie dam rady- puszczają mi nerwy.
- Za kogo ty się masz, co!? Myślisz, że możesz mnie oceniać?- warczę, a on unosi brwi, patrząc na mnie z politowaniem.- Jeżeli go tutaj wezwiesz, Elijah, to ostrzegam cię, że to będzie ostatni raz, kiedy mnie widzisz- grożę mu, a on zaciska usta i wykrzywia je w delikatnym grymasie. Wszyscy milczą, wgapiając się w nas i wysłuchując naszej kłótni.
- Spójrz na siebie, Katherine- odpowiada mi, wsuwając dłonie do kieszeni swoich spodni. Znowu nosi garnitur.- Chcesz pozbawić swoją rodzinę szansy, na przerwanie tego okropnego rytuału, z powodu którego twój brat może umrzeć, tylko dlatego, że nie chcesz spotkać się twarzą w twarz z prawdą?- pyta, a ja nie kryję irytacji. Prycham głośno i odwracam się, bo mam wrażenie, że jeżeli dłużej będę na niego patrzyła, to urwę mu głowę.- Boisz się, że jak tutaj przyjedzie, to wyjawi całą prawdę o tobie- ciągnie Elijah.- Boisz się, ze wróci do tamtego czasu, do Liverpoolu, kiedy mogłaś mieć tak wiele, a wszystko zaprzepaściłaś, posuwając się nieco zbyt daleko...
- Nie waż się do niego dzwonić, Elijah- warczę, ignorując jego oskarżenia.
- Za późno. Breth jest tutaj już od ponad godziny. On i jego ludzie przeszukują las, to tylko kwestia czasu, aż natkną się na grupę Grethel- odpowiada, a ja mam wrażenie, jakby czas stanął w miejscu. Przed oczami przewijają mi się różne wspomnienia. Twarz Bretha, jego uśmiech, sposób w jaki łapał mnie za dłoń, obejmował, całował i szept nienawiści, który zakorzenił we mnie potwora, którym potem się stałam. Nagle to do mnie dociera. Nie ma już tamtej Katherine. Nie ma Katherine, którą znał Elijah i którą kochał. Nie ma już tej, która kochała jego. Dociera do mnie, że wszystkie dobre emocje, jakie odczuwałam, właśnie zostały zastąpione tymi złymi. Rozczarowaniem, bólem, złością. A fakt, że postanowił wezwać do naszego miasta największy koszmar mojego życia- faceta, przez którego jestem, kim jestem- jedynie uświadamia mnie w tym, że więcej nas dzieli, niż łączy.
- Kiedy ostatni raz przyjechałaś aż do Liverpoolu aby się z nim zobaczyć, nie miałaś takiego problemu z jego osobą- dodaje zgryźliwie i wszystko uderza z podwójną siłą.
- Kiedy ostatni raz byłam w Liverpoolu, wepchnąłeś się z butami w moje życie, bo nie mogłeś znieść myśli, że po raz kolejny wybrałam jego, a nie ciebie- syczę i nagle dookoła mnie pojawia się mnóstwo negatywnych myśli. Moja głowa jest pełna cudzych głosów, oskarżeń skierowanych w moją stronę i szeptów pogardy i uświadamiam sobie, że to myśli mojej rodzin, przyjaciół, którzy zebrali się w salonie. Wiedzą, że Elijah przybył tutaj ze względu na mnie i że prawdopodobnie nieziemsko mnie kocha. A ja mam czelność mówić tak obrzydliwe rzeczy w jego kierunku. Nienawidzą mnie, oficjalnie, otwarcie, bez udawania. Eva podnosi się i kładąc dłoń na ramieniu Ayi wyprowadza ją z pokoju. Cooper zabiera klucze od wozu i szybko znika, a Shane zbiera broń z komody.
- Przyjechałem tutaj, bo ciągle w ciebie wierzyłem, Katherine- odpowiada cicho i spokojnie Elijah, nagle przestając bronić się przed moim darem. Robi to specjalnie, abym mogła usłyszeć wszystkie te okropne rzeczy, których nie chce wypowiedzieć na głos.- Myliłem się, znowu. Ale nie zrobię tego nigdy więcej- ciągnie, a ja czuję, jak cała się kulę pod jego spojrzeniem.- Twoja rodzina zasługuje na więcej, wiesz? Na więcej zaangażowania, uczucia, troski... A jedyne co im dajesz, to kolejne powody do zmartwień. Zastanów się nad tym, zanim ktoś zdoła was poróżnić. Tak, jak ty poróżniłaś mnie i Bretha, lata temu- oświadcza i wychodzi, a kiedy patrzę w jego szerokie, opięte marynarką plecy słyszę, jak mnie przeklina i obiecuje samemu sobie, że już nigdy mi nie zaufa i już nigdy mnie nie zobaczy.

Tobias
    Beatrice była wniebowzięta, kiedy wracaliśmy do szpitala. Nie dlatego, że znów chciałem ją zamknąć w jej bezpiecznej, sterylnej sali, ale dlatego, że obiecałem jej, że jeszcze nie raz powtórzymy tę noc. Cóż, sam tego chcę. Od ostatniego czasu wiele się we mnie zmieniło. Chyba nieco złagodniałem, bo każdy dookoła mnie to zauważa, nawet Damon. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, ale zakładam to pierwsze. Ciężko jednak być ostrym i nieprzyjemnym, dla kogoś takiego jak ona. Na myśl o niej, uśmiech sam wkrada się na moje usta. Teraz śpi, już od jakiś czterdziestu pięciu minut i może byłoby to normalne, gdyby nie aparatura, do której jest podłączona. Wydaje dziwny, ciągły, ale cichy dźwięk. Początkowo to ignorowałem, ale teraz zaczyna mnie to drażnić. Poza tym, martwię się, że może to oznaczać coś złego. Podnoszę się z krzesła, do którego niemal przyległem na stałe i podchodzę do jej łóżka.
- Tris?- szepczę, delikatnie gładząc jej policzek. Ogromnych rozmiarów fala przerażenia zalewa mnie całego, kiedy jej skóra okazuje się przeraźliwie zimna. Przeraźliwie, bo nawet ja to zauważam. W napadzie paniki badam jej puls i nie wyczuwam go, ale zanim zacznę wierzyć, że w śnie mogło się jej coś stać, zamykam oczy i nasłuchuję. Jej serce bije, wolno i nierytmicznie, bardzo cicho, ale wciąż żyje. Co więc jest z nią nie tak? Wszystko układa się w całość i wiem już, że zwykły lekarz mi teraz nie pomoże. Wyjmuję telefon z kieszeni i chcę wybrać numer do Caroline, kiedy zauważam, że jest wyłączony. Kilka, długich minut zajmuje mi zrozumienie, że mój telefon nie działa. Rozglądam się po sali, sprawdzam całą aparaturę, po czym zerkam w stronę korytarza. Za drzwiami jest pusto i cicho, zbyt cicho. Zaczynam zauważać, że przez ostatnich kilka godzin tkwiłem w jakiejś innej rzeczywistości, myśląc o tym co było, albo będzie, nie zauważając tego, co jest aktualnie. Otwieram drzwi od sali i wyglądam na zewnątrz. Na korytarzu nie ma ani jednej pielęgniarki, ani jednego stażysty, nawet sprzątaczki. Wydaje się, że szpital opustoszał. Wychodzę i wolnym, cichym krokiem idę w stronę recepcji. Rozglądam się uważnie dookoła siebie, będąc gotowym na atak z każdej strony.
- Szuka pan kogoś?- głos pielęgniarki wyrywa mnie z zamyślenia. Odwracam się do niej, a ona stoi z koszyczkiem z lekami, delikatnie się do mnie uśmiechając.- Szuka pan kogoś?- powtarza, a ja marszczę brwi, patrząc na nią z góry.
- Właściwie to tak, szukam doktora...
- Szuka pan kogoś?- powtarza, przerywając mi, a ja poważnieję. Patrzę na jej posturę, na zamglone oczy i dziwny wyraz twarzy i już wiem, że ktoś ją zahipnotyzował.
- Szlag by to- warczę, wymijając ją i idąc z powrotem do sali Beatrice. Wychodząc zza zakrętu uderza mnie wilczy odór. Nie widzę ich, nie słyszę, ale czuję i napawa mnie to strachem. Jestem w szpitalu z Beatrice, kompletnie sam i jeżeli zechcą, odbiorą mi ją bez większego problemu. Nie mogę do tego dopuścić. Dopadam do budki telefonicznej, stojącej na korytarzu i drżącymi rękami wybieram numer Katniss. Nie odbiera. Uderzam słuchawką o aparat, tak mocno, że rozpada się w mojej dłoni i pośpiesznie wracam do Tris. Jestem już blisko, kilka kroków dzieli mnie od jej sali, kiedy w drzwiach po drugiej stronie korytarza staje ciemna postać. To mężczyzna, co można rozpoznać po jego posturze. Jest ubrany w ciężkie buty, czarną kurtkę, której kaptur zarzucił na głowę, a w dłoni trzyma ciężki, gruby łańcuch i delikatnie nim kołysze. Obserwuje mnie, jest pewien, że wygra, a ja obawiam się, że ma rację. Rusza w moją stronę, dosłownie się na mnie rzuca i długimi susami dopada tak blisko, aby dosięgnąć mnie swoją bronią. Owija ciężki łańcuch wokół mojej szyi i powala mnie na posadzkę. Zaciskam palce na zimnym metalu i przyciągam wilka bliżej, po czym łapiąc go za połacie jego bluzy uderzam nim o podłogę. Jego bezwładne ciało sunie kilka metrów wgłąb szpitala, po czym szybko się podnosi i rusza w moim kierunku. Zatrzymuje się niespodziewanie w półkroku, wydając cichy jęk, a jego ciało wygina się w nienaturalny sposób. Widzę strużkę krwi płynącą po jego brodzie, nieobecne spojrzenie i słyszę wystrzał. Dokładnie trzy strzały trafiają mojego przeciwnika w plecy, a czwarty w głowę i pada bez życia na podłogę, odsłaniając mi widok. Kilka metrów przede mną stoi ojciec Beatrice, ubrany w mundur, z bronią w ręku.
- Od razu wiedziałem, że będą z wami kłopoty - oznajmia, idąc w moim kierunku. Przechodzi nad ciałem wilka i staje dwa kroki przede mną.- Szpital jest otoczony, nie damy rady jej stąd zabrać. Musimy wezwać wsparcie- dyktuje i wymija mnie, po czym wchodzi do sali. Kucam nad ciałem wilka, z czystej ciekawości i przyglądam się jego ciału. Dookoła rany postrzałowej w głowę tworzy się błyskawiczny siniak i skóra zaczyna wysychać. Ojciec Beatrice strzela srebrnymi kulami ...

niedziela, 6 marca 2016

I wish you ...

Kiedyś obiecałam pewnej osobie, że w końcu nadejdzie dzień walki, że poprzedni rozdział był już ostatnim przed bitwą, ale nie...pozostało tutaj wiele niewiadomych, zbyt wiele. Ten rozdział pisał się jakieś pięć razy, za każdym razem od początku, na nowo, w innej kolejności. Zrozumiałam, że nie ma dobrego sposobu, aby pokazać Wam wydarzenia przed wojną z wilkołakami w sposób jasny, bez pisania kolejnych trzech, albo nawet dziesięciu rozdziałów. Tak więc w tym rozdziale znajdziecie nieco uśmiechu, zabawy, ale przede wszystkim jasno przedstawione relacje, pomiędzy większością głównych bohaterów. 
I could make You happy, I could make You love me, I could disappear- COMPLETELY  ...


Katniss
    Stopa, po stopie, kroczę wzdłuż drogi, prowadzącej do miasta. Za moimi plecami znajduje się drewniany most, nazwany mostem św. Jakuba i jedna z trzech posiadłości, leżących na peryferiach. To właśnie tam wilkołaki Shane'a urządziły sobie nową kwaterę, biorąc pod uwagę moją radę, że koczowniczy tryb życia w centrum miasta, to nie najlepszy pomysł. Szybko wynieśli się z opuszczonej szkoły, do domu luster. Jest tak nazywany, ze względu na pierwotnych mieszkańców, którzy zajmowali się produkcją luster wszelkiego rodzaju. Teraz mogą spać w osobnych pokojach, na bardziej, lub mniej wygodnych łóżkach, pomiędzy ścianami, które może trochę trzeszczą, ale są bezpieczne. Poszłam tam, aby skonfrontować ich z moimi planami i obgadać taktykę walki. Nie poszło mi tak, jak chciałam.
- Nie polubiłyście się- zauważa Shane, który kroczy pół metra za mną. Odwracam się przez ramię, posyłając mu pytające spojrzenie.- Z Lexi- tłumaczy, a ja gorzko się uśmiecham. Lexi to rudowłosa kobieta, mająca około dwudziestu dziewięciu, trzydziestu lat. Kiedy przyszłam, była pijana w sztok i roznegliżowana, ale zgrywała groźną i władczą.
- Była żałosna- oznajmiam i słyszę, jak zaczyna się śmiać. Nabijanie się z własnej alfy nie świadczy najlepiej o wilkołaku.- Też za nią nie przepadasz, co?- pytam, a on wzrusza ramionami.
- Miała romans z moim bratem, Klausem- odpowiada, a ja nie ukrywam zdumienia i obrzydzenia. Ta kobieta, równie dobrze, mogłaby stać na ulicy i nikomu nie wydałoby się to dziwne.- Kiedy ją zostawił, chciała wygnać go ze stada- ciągnie Shane, zrównując ze mną krok.- Zrobiła ogromną awanturę, zebranie starszyzny i rady i postawiła ultimatum. Mieliśmy wybierać miedzy nią, a Klausem.
- I co zrobiliście?- pytam, a on posyła mi rozbawione spojrzenie.
- Niemal wszyscy stanęli po stronie Klausa i zagrozili, że jeśli go wyrzuci, straci pozycję. Musiała się wycofać- oznajmia, znów wzruszając ramionami, jakby sprawy, o których mówi, były błahe. Uśmiecham się nieco szerzej i spoglądam przed siebie. Wiem, że jego sfora mi nie ufa. Oni nie ufają nawet sobie nawzajem. Martwię się, że w którymś momencie ich sztuczny instynkt zniknie i odwrócą się przeciwko nam, zgodnie z naturą opisując się po wilczej stronie. Muszę mieć plan b, muszę być gotowa na wszelkie możliwości.
- Shane- nawołuję go po imieniu i zatrzymuję się na środku opustoszałej drogi. On idzie jeszcze kilka kroków, po czym staje i odwraca do mnie przodem.- Wiesz, że nie musisz tego robić, prawda?- pytam, unosząc brwi, a on chowa dłonie w kieszeniach spodni.
- Nie muszę chodzić na piechotę, podczas gdy moja przyjaciółka ma do dyspozycji super drogi samochód?- żartuje sobie, a ja uśmiecham się i wywracam teatralnie oczami. Przed wyjściem na spotkanie z jego watahą, sprzeczaliśmy się dwadzieścia minut o to, że nie chciałam jechać samochodem, a wolałam iść na pieszo.
- Po pierwsze, to tylko trzy kilometry, a po drugie pogoda jest idealna na spacer- oświadczam, a on cicho się śmieje.- Ale nie o tym mówię- zauważam, splatając ramiona na klatce piersiowej.- Wiesz, że nikt z was nie musi stawać do tej walki, prawda?- pytam, a on poważnieje i rozgląda się na boki. Robi niepewny krok w moją stronę, po czym przekonuje samego siebie i podchodzi nieco bliżej.
- Powinienem ukryć się, jak szczur i przeczekać burzę?- pyta i wyczuwam w jego głosie irytację. Jest zbyt dumny, aby przyjąć prawdę. Biorę głęboki wdech i opuszczam ręce wzdłuż ciała.
- Nie to miałam na myśli- zaprzeczam jego słowom.- Pytam, czy to jasne, że nie jesteś mi nic winien- tłumaczę, a on marszczy brwi, udając, że nie wie, o czym mówię. Wie, oboje to wiemy.- Nikt z nas, do niczego się nie zobowiązywał, więc jeśli masz jakiekolwiek wątpliwości, czegokolwiek się boisz, albo zwyczajnie nie chcesz być częścią tego cyrku, to się wycofaj, dobrze?- proszę go, a on kręci z niedowierzaniem głową, cofa się, odwraca i rusza w stronę domu. Patrzę na niego długo, zbyt długo, bo zaczynam myśleć, że coś się dzieje. Coś, co nigdy nie powinno się stać. Shane próbuje pokazać mi, że mogę na niego liczyć, nawet jeśli jego alfa nie jest pewna swojego stanowiska. Ciągle mnie zachwala, towarzyszy mi bez przerwy, stara się mi zaimponować. Cokolwiek do mnie czuje, nie powinien. Marszczę z irytacją brwi, po czym wyprzedzam go, staję przed nim i kładąc dłoń na jego klatce piersiowej, zmuszam go do zatrzymania się.
- Daj spokój, Katniss- burczy, co tylko upewnia mnie, że oczekuje ode mnie nieco więcej, niż powinien. Nieco więcej, niż jestem w stanie mu dać.
- Co chcesz zrobić, Shane?- pytam, postanawiając wyperswadować mu jakiekolwiek uczucia wobec mnie.- Chcesz porzucić swoją watahę i stanąć ze mną, jak równy z równym, próbując pokazać mi, jak wiele jesteś wart? Chcesz zostawić swojego brata, przyjaciół, alfę, wobec której masz zobowiązania, żeby zostać tutaj, ze mną?
- Jeżeli to jedyne wyjście, to owszem!- odpowiada zdenerwowany, a ja wypuszczam głośno powietrze przez nos, ledwo panując nad wybuchem gniewu.
- Spójrz na mnie, Shane. Jestem wrakiem człowieka, moje życie wisi na włosku, nie mówią o stronie uczuciowej, która zwyczajnie umarła, całe wieki temu. Nie wiem kogo we mnie widzisz, albo chcesz usilnie zobaczyć, ale przestań się trudzić, jasne?- rozkazuję mu, po czym odwracam się i ruszam w dalszą drogę. Wchodzę w bramę naszej posiadłości.
- Świetnie!- krzyczy, podążając za mną.- Tylko tyle masz mi do powiedzenia?- warczy, wściekły do granic możliwości.- Zamknęłaś mnie w piwnicy, trzymałaś tam tydzień, a gdy mnie wypuściłaś, mogłem od razu pobiec do lasu i nasłać na was wilki. Nie zrobiłem tego i nadal nie jestem wart twojego zaufania, tak?! Zrobiłem wszystko, o co poprosiłaś, zawiozłem Tris do moich ludzi, przekonałem ich, że jesteś warta walki, a ty...
- Nikt cię o to nie prosił!- krzyczę, odwracając się do niego przodem.- Mogłeś się zabrać z naszego domu, iść do swoich i opisać się po ich stronie!
- Nie zrobiłoby ci to żadnej różnicy?- pyta, a na jego twarzy maluje się rozczarowanie. Od razu łagodnieję. Zastanawiam się nad jego pytaniem. Czy gdyby uciekł i opisał się po stronie wroga, coś bym straciła? Kontakt z watahą wierną Białej Czarownicy, kolejnego sojusznika ...
- Wtedy straciłabym przyjaciela- oznajmiam, myśląc o wszystkich wspólnych posiłkach, treningach, partiach szachów i godzinach spędzonych na wspólnym czytaniu, spaniu na kanapie w salonie, albo rozmowach o wszystkim i o niczym. Przez kilka ostatnich dni Shane stał mi się bliższy, niż jakikolwiek mieszkaniec tego miasta i wiem, że gdyby odszedł, straciłabym wiele, zbyt wiele.
- Widzisz? Właśnie to zawsze robisz, Katniss- oznajmia, uważnie mi się przyglądając.- Widzisz, że jesteś dla kogoś ważna, że masz władzę, ale nie wiesz, jak masz się odwdzięczyć, więc wszystko rujnujesz. Bo tak jest bezpieczniej, prawda? Bo udając, że nic nie czujesz, że o nikogo, poza swoją rodziną, nie dbasz, nie musisz bać się, że kogoś rozczarujesz. Ale wiesz co?- syczy, łapiąc mnie za rękę i nie pozwalając mi się odsunąć.- W życiu nigdy nie jest łatwo i kto, jak kto, ale ty powinnaś o tym wiedzieć. Nie chodzi o to, abyś się zamykała na świat, budowała wokół siebie mury... Bo któregoś dnia oni wszyscy odejdą, Katniss. Cała twoja rodzina zniknie, a ty zostaniesz sama. I wszystkie te mury będą nie do przeskoczenia, więc zwyczajnie zgnijesz w samotności i rozpaczy. A świat oczekuje od ciebie nieco więcej.
- Dlaczego?- pytam, patrząc mu w oczy.- Dlaczego to ode mnie wszyscy czegoś oczekują? Ja tego nie chcę, rozumiesz? Nie chcę, aby ktokolwiek widział we mnie...
- Kobietę?- dokańcza za mnie, unosząc brwi.- Uroczą, wesołą, cholernie piękną kobietę?- precyzuje, a ja czuję, jak oblewa mnie rumieniec. Przełykam ciężko ślinę, czując, jak Shane łapie mnie za drugą rękę i splata razem nasze palce. Zerkam na nasze dłonie i blado się uśmiecham.
- Nie chcę więcej nikogo rozczarowywać- szepczę, a kiedy podnoszę wzrok, widzę w jego oczach zachwyt. Widzę, jak bardzo podoba mu się nasza bliskość, jak bardzo pragnie więcej, jak bardzo jest mną oczarowany. Widzę w jego oczach swoje odbicie i robi mi się cieplej na sercu. Wiem już, że nie chcę go stracić. Wiem, że jest kimś nieziemsko ważnym i że nagle skoczył kilka oczek w górę na liście osób, o które muszę się zatroszczyć.
- Jesteś silna- szepcze, sięgając dłonią do mojego policzka.- Odważna, rozsądna, walczysz o swoich, jak wściekły pies. Czym mogłabyś mnie rozczarować?
- Prawdą?- rzucam, czując palące mnie łzy.- Tym, że w środku tej odważnej, walczącej Katniss ukrywa się ta, która budzi się z krzykiem, po kolejnej serii koszmarów? Nie jestem tym, za kogo mnie masz. Mam wiele demonów, które nie chcą mnie opuścić i wiele lęków. Jestem wrakiem człowieka, któremu już nikt nie może pomóc...
- Zawsze mogę spróbować, tak?- pyta, opierając swoje czoło o moje. Zamykam oczy, oddycham głęboko i miarowo, wdychając jego zapach. Dopiero teraz uświadamiam sobie, że jego wilcza woń nie przeszkadza mi tak, jak innych. Wręcz przeciwnie, w jego ramionach, czując jego perfumy, zmieszane z wonią jego wilczej skóry i ubrań, czuję się bezpiecznie.- Tylko mi pozwól, Katniss... - prosi, a ja zaciskam usta w cienką linię i delikatnie się odchylam, aby móc na niego spojrzeć.
- Nie pozwalam- oświadczam. Widzę, jak kąciki jego ust drgają ku górze i motyle w moim brzuchu przybierają wielkość wściekłych smoków.- Przynajmniej nie, dopóki nie pozbędziemy się problemu- dodaję, a on szeroko się uśmiecha, jak jakiś wariat, więc zaczynam się śmiać. Przytulam go- mocno, stanowczo, bez żadnych wyrzutów sumienia, a on odwzajemnia uścisk i wszystko już jest dobrze. Wszystko jest w porządku.

Caroline
    Uderzam łopatą o ziemię, wbijam ją w trawę i opieram się na niej, biorąc głęboki wdech. Tego typu czynności nie powinny mnie męczyć, przecież moim zadaniem jest tylko wykopanie dołka, w którym ułożymy stos drewien i rozpalimy ognisko. Jednak, wbrew pozorom robię nieco więcej. Wyrzucam z siebie gniew, który zbierał się od długich tygodni. Zanim postanowiłam wyręczyć Elijah, w tym jakże męskim obowiązku, zrobiłam w głowie listę błędów, które popełniłam, odkąd wróciłam do Bornoldwick. Nie jest długa, ale kiedy o niej myślę, czuję wstręt do samej siebie. Po pierwsze wpuściłam do swojego pogmatwanego, pełnego potworów i dziwnych zjawisk, niczemu niewinnego Stefana. Po drugie zaufałam mu i pozwoliłam, aby on zaufał mi, mimo świadomości, że moje życie to pasmo kłamstw i oszustw. Mieszałam w jego umyśle, celowo pozbawiłam go pewnych wspomnień i wmówiłam sobie, że postąpiłam odpowiednio. W momencie, w którym powinnam go od siebie odsunąć, zgodziłam się odgrywać jakąś szopkę przed jego matką. Pozwoliłam mu trzymać mnie za dłoń, obejmować w talii, całować w policzek, a nawet w usta i uwierzyć, że jest pomiędzy nami prawdziwa chemia. Jak głupia zaczęłam się w nim zadłużać, mimo tego, że wiedziałam, kim jest jego matka. Pozwoliłam mu opowiedzieć mi historię, o zmarłej tragicznie żonie, o jej bracie Lukasie, który swoją drogą jest byłym chłopakiem naszej kochanej Tris. Wciągnęłam tego biednego faceta w ciemną grę, z której zrezygnowanie jest niemożliwe. Zniszczyłam mu życie. A to, co dręczy mnie najmocniej, to myśl, że któregoś dnia dowie się kim jestem i zorientuje się, że wiedział to już wcześniej, ale bez jego zgody namieszałam mu w głowie. Znienawidzi mnie i już nigdy nie będzie patrzył na mnie w ten sam sposób.
- Jeżeli zaraz nie przestaniesz, wykopiesz sobie grób- pobrzmiewa głos za moimi plecami, więc przestaję kopać i odwracam się, chcąc zwymyślać osobę, która śmie przerywać mi oskarżanie samej siebie. Szybko jednak łagodnieję, widząc Coopera. To wysoki, dobrze zbudowany, czarnoskóry mężczyzna, który przyjechał z Londynu. W wampira zamieniła go Katherine, więc bez mrugnięcia okiem zdecydował się wziąć udział w walce i stanąć w jej obronie. Jest miły. Kilka razy rozmawialiśmy, zwykle wstajemy o tej samej porze, więc niemal codziennie jadamy wspólne śniadania. Czytamy ten sam rodzaj poezji i oboje lubimy jazz. Wydaje mi się, że w innym życiu moglibyśmy być bratnimi duszami. Jednak jedyne, co czuję na jego widok, to czysta, przepełniająca mnie sympatia.
- Przepraszam, ja tylko...- zaczynam, ale ucisza mnie skinieniem dłoni.
- Nieważne- oznajmia, zaczynając układać kamienie na brzegach dołu, który wykopałam.- Każdy z nas potrzebuje się czasami wyładować- dodaje, unikając mojego spojrzenia. Chyba dlatego tak go lubię. Kiedy się wściekam i wpadam, w charakterystyczny dla mnie potok słów, on zwyczajnie pozwala mi się wykrzyczeć i nie ocenia mnie. W jego przypadku mam czystą kartę i niezmiernie mnie to cieszy.
Pomagam mu układać kamienie, po czym zaczynamy budować stos z drewien, które przyniósł z Shane'm. Podoba mi się, że większość mojej rodziny jakoś się angażuje. Katherine zaciągnęła Elijah do kuchni, Damon i Eva zajęli się mniej pożywnymi przekąskami i rzecz jasna alkoholem, a Katniss wynosi i odkurza meble ogrodowe, które znalazłyśmy w ciemnych zakamarkach piwnicy. Wydaje się, że nikt, ani nic nie może nam przeszkodzić w dobrej zabawie, a przynajmniej w należytym odpoczynku.- Mogę wiedzieć, gdzie podziewa się twój narzeczony?- pyta Cooper, a ja zerkam na niego i cicho wzdycham. Niektórzy z nich, a raczej większość, nie zna prawdy o moich relacjach z Stefanem. Jestem pewna, że nie ma powodów, aby go okłamywać, więc wzruszam lekko ramionami i krzywo się uśmiecham.
- To nie jest mój narzeczony- odpowiadam, podając mu kolejną partię drewna.- To tylko gra- tłumaczę, a on zerka na mnie, nie kryjąc zdumienia. Uśmiecham się nieco zakłopotana i przeczesuję włosy, biorąc głęboki oddech.- Na początku chodziło o jego patetyczną i upartą matkę, potem okazała się być wrogiem numer jeden, więc odgrywam rolę tajnego agenta- tłumaczę mu pokrótce, a on uśmiecha się, błyskając białym uzębieniem.
- No to musi być ciekawie- kpi sobie, a ja wywracam teatralnie oczami.
- Tak, jest znakomicie. Przytulamy się, całujemy i udajemy, że mamy o czym gadać, podczas gdy jego matka szykuje rytuał, przez który ma zginąć mój brat i jego dziewczyna. Brzmi całkiem zabawnie, prawda?- wypalam, a on prostuje się i patrzy na mnie z czułością w oczach. Zostawia układanie stosu, podchodzi i staje na wyciągnięcie rąk. Kładzie dłonie na moich ramionach i spogląda mi w oczy.
- Wyluzuj- radzi mi, a ja zaciskam usta w cienką linię i kiwam ledwo zauważalnie głową.- Niedługo wszystko się wyjaśni i nic nikomu się nie stanie, tak?
- Skąd ta pewność?- pytam, a on oblizuje usta i spogląda w bok, przez moment zastanawiając się nad odpowiedzią.
- Wiem, ze głupio to zabrzmi, ale mam przeczucie- oświadcza, a ja unoszę wysoko brwi.
- Przeczucie? To rzeczywiście głupio brzmi- kpię sobie, a on cicho się śmieje i zdejmuje dłonie z moich ramion, jednak nie odsuwa się. Patrzy na mnie z góry i zagryza dolną wargę. Narasta między nami napięcie, ale całkowicie inne, niż to, które jest między mną, a Stefanem. Kiedy patrzę na Stefana, czuję szczęście, zachwyt jego szykownością i dobrymi manierami, a kiedy patrzę na Coopera, wszystko o czym myślę, to chęć wsunięcia dłoni pod jego podkoszulek i zbadania każdego milimetra jego ciała własnymi palcami. Odpycham od siebie sprośne myśli i szybko wracam na ziemię.- Zapisałeś już swoje życzenia?- pytam, a on szeroko się uśmiecha.
- Prawie was nie znam, ale tak, zrobiłem to- odpowiada, a ja cicho chichoczę.
- Może to i lepiej?
- Co lepiej?
- Że nas nie znasz- wyjaśniam i przechodząc obok niego, chcę wrócić do układania drewna. Czuję, jak  łapie mnie za łokieć, więc odwracam głowę, a on stoi tak blisko, że mogę czuć na twarzy jego oddech. Zerkam w jego czekoladowe oczy i atakuje mnie dziwne uczucie w brzuchu. Zdaje mi się, że to jakaś ważna, przełomowa chwila i za moment stanie się coś cholernie istotnego.
- Życzę ci, abyś przejrzała na oczy, Caroline- oświadcza, z brytyjskim akcentem, od którego kręci mi się w głowie. Nie czuję się urażona jego słowami, wydaje mi się, że mówi coś prawdziwego i uczciwego.- Abyś zobaczyła, że wszystko, czego potrzebujesz, to nie kolejna osoba, o którą musisz dbać, a ktoś, kto tym razem zadba o ciebie- precyzuje swoje życzenie, a ja przełykam ciężko ślinę, nie spuszczając z niego wzroku. Chcę, aby mówił do mnie w nieskończoność, ale w ogóle tego po sobie nie pokazuję. Nie mogę uwikłać się w sidła kolejnego faceta, podczas gdy jeden sprawia mi więcej kłopotów, niż cała moja rodzina, razem wzięta.
- Caroline!- moje imię pobrzmiewa w moich uszach, odbija się echem w mojej głowie i sprowadza mnie na ziemię. Zerkam w stronę tarasu i widzę machającą do mnie niepewnie Beatrice. Tobias w końcu przywiózł ją z szpitala, co sprawia, że od razu się rozpromieniam. Cooper puszcza mnie, wymija i zajmuje się przygotowywaniem ogniska, a ja ruszam w stronę nastolatki. Zatrzymuje się po kilku krokach i odwracam do niego przodem.
- Masz rację, dziękuję- mówię, a on posyła mi długie, namiętne spojrzenie. Nie uśmiecha się, nie wyraża zadowolenia, chowa dumę do kieszeni, skrywa pychę. Akceptuje moje słowa i zwyczajnie je do siebie dopuszcza. W końcu odwracam się do niego tyłem i biegnę w stronę domu.
- Tak szybko cie wypuścili?- pytam, obejmując Tris ramionami, a ona chichocze mi do ucha.
- Twój brat bywa bardzo przekonujący- odpowiada i wiem, co ma na myśli. Posyłam jej przepraszające spojrzenie i prowadzę do domu.- Czyli rodzinne ognisko, tak?- pyta, a ja wzruszam ramionami.
- Ostatnie urządziliśmy chyba ze sto lat temu- odpowiadam i zdaję sobie sprawę, jak głupio to brzmi. W końcu to całkiem możliwe.- A przecież dawniej to była tradycja.
- Naprawdę?
- Tak, rozpalaliśmy ognisko, ojciec opowiadał nam historie, a później pisaliśmy życzenia na małych karteczkach i paliliśmy je w ogniu- opowiadam jej, kiedy docieramy do salonu, gdzie mam zamiar zostawić ją na sofie, przykrytą kocem z stosem książek i gazet. Nie wiem jednak, czy mi na to pozwoli.
- Och, tak, Caroline zawsze życzyła mi miłej dziewczyny, z którą będzie mogła przeciwko mnie spiskować- odzywa się Damon, a Beatrice szeroko się do niego uśmiecha. Zabawny jest widok tej dwójki, przybijającej sobie piątkę na przywitanie. To takie... współczesne, że aż nie pasuje do mojego starszego brata.
- Czyli mam napisać jedno życzenie, dla każdego z was?- pyta, zerkając na długopisy i małe karteczki leżące na stoliku. Siada na sofie i wyciera spocone dłonie w dżinsy.
- Tak, a potem wrzucić je do kuli. Wieczorem wszystkie wrzucimy do ognia...
- I skąd myśl, że to zadziała?- pyta Eva, która wyłania się z kuchni. To piękna nastolatka, o długich włosach i nieco pucołowatej twarzy. Ma prześliczny, uroczy, śnieżnobiały uśmiech i nic dziwnego, że Damon tak za nią przepada. Chociaż wydaje mi się, że ich relacje są czysto platoniczne. On traktuje ją jak członka naszej rodziny, a my mu tego nie zabraniamy.
- Jest taka stara przypowieść, o wikingach- odpowiadam na jej pytanie, a ona unosi lekko brwi i siada obok Tris. Obie spoglądają na siebie pytająco.
- Och, Tris, to jest Eva, przyjaciółka Damona- przedstawiam ją, lekko się uśmiechając.- Przyjechała z nim z Londynu
- A to Beatrice, nasza królowa- kpi sobie Damon, na co Beatrice reaguje gorzkim śmiechem.
- Biorąc pod uwagę, że mogę zlecić bandzie moich wilków rozszarpanie cię na kawałeczki, to tak, jestem królową- odpowiada i oboje cicho się śmieją. Tris wpasowała się do tej rodziny bez problemu. Jest odważna, opryskliwa, sarkastyczna i nie daje się stłamsić. Czasami wręcz nas ustawia, ale nikt nie ma jej tego za złe.
- Może jak wszyscy zażyczymy sobie dziewczyny dla Damona, to któraś w końcu wytrzyma z nim dłużej niż dwa miesiące- mówię, posyłając mu arogancki uśmiech.
- Panie Boże- zaczyna Eva, łapiąc za pisak i karteczkę.- Ześlij proszę cierpliwą, mądrą, silną kobietę, która wytrzyma z tym aroganckim dupkiem i nas od niego uwolni- kpi sobie i wszystkie się śmiejemy.
- Amen!- przytakuje Tris, a Damon wyrywa karteczkę z ręki swojej przyjaciółki i piorunuje ją wzrokiem.
- A nie pomyślałyście, że życie bez was bywa ciekawsze?- pyta, a ja wywracam teatralnie oczami.- I na pewno, o niebo łatwiejsze- warczy, a Tris głośno się śmieje.
- O, tak. Możesz opijać się przed południem, śmierdzieć i nie zmieniać koszulki przez miesiąc- zauważa, dość błyskotliwie, a Damon macha na nią ręką i wychodzi.- Czyli należysz do grupy ratowniczej, tak?- zwraca się do Evy, a ta od razu podejmuje temat. Uśmiecham sie lekko i zostawiam je, wracając do przygotowań.

Beatrice
    Eva okazuje się być jedyną osobą, z którą rozmawiając, nie muszę czuć się gorsza, słabsza, albo jak ktoś ważny. Jestem po prostu sobą. Tobias przynosi nam kawę, bo go o to proszę, ale jak zwykle, zanim to zrobi, kręci nosem i marudzi, że nie lubi, jak się nim wysługuję. Prawda jest taka, że to lubi, bo to jedyna rzecz, jaką jego zdaniem, może dla mnie zrobić. Eva opowiada mi jak poznała Damona. Jej rodzice zginęli w wypadku samochodowym, jej prawną opiekunką stała się starsza siostra, Camille, która zaczęła nieco wariować, a jedynym wsparciem był brat, Hector. Są nierozłączni. Jak tak o nim opowiada, w samych superlatywach, dociera do mnie, że przez całe życie brakowało mi takiej osoby, która znając moje wszystkie lęki i słabości, będzie kochała mnie ponad wszystko. Brakowało mi rodzeństwa i już nigdy go nie zdobędę. Marzyłam o siostrze, odkąd pamiętam. Marzyłam o wspólnym pokoju, kłótniach o ubrania i kolejki do toalety, pogawędkach o chłopakach. Marzyłam, marzyłam i nic nie wymarzyłam. Eva natomiast nie wyobraża sobie życia bez Hectora. Wie, że ich drogi się rozejdą, kiedy oboje się zakochają, ale póki mogą, trzymają się razem. Damona poznali w barze, w dzielnicy, w której mieszkali. Umawiał się z jakąś piosenkarką. Przesiadywał dniami i nocami w barze, aż w końcu nastał dzień, kiedy zmienił lokalizację. Wszedł na dach budynku i niechcący odkrył ich kryjówkę. Podzieliła się z nim swoją historią, pomimo niepewności swojego brata i stali się przyjaciółmi.
- No wiesz, spędzasz mnóstwo czasu z kimś, kogo nie cierpisz i zaczynacie być najlepszymi przyjaciółmi- mówi, wzruszając ramionami, a ja lekko się uśmiecham.
- Coś o tym wiem- odpowiadam, myśląc o mnie i o Katherine. Wyszła z kuchni tylko na moment, aby się ze mną przywitać, a potem szybko czmychnęła. Łamiąc wszelkie ludzkie odruchy i zasady, wcale się jej nie boję. Wiem, że guz na mózgu obudził się poniekąd z jej winy, ponieważ wpakowała mnie w całe to bagno z wilkołakami, ale nie mam jej tego za złe. Jeśli nie podczas ucieczki, to w jakiś inny dzień okazałoby się, że powoli umieram i być może wtedy nie przyjęłabym tego tak dobrze?
- Jak to jest?- pyta Eva, podobnie jak zapytał Klaus, brat Shane'a, a ja delikatnie się uśmiecham.
- Na początku, kiedy przechodziłam fazę wyparcia i matka przysłała do mnie najlepszego terapeutę w stanie, zapytał, co według mnie jest najgorszą częścią tej sytuacji- mówię, krzyżując nogi na kanapie i obejmując kubek dłońmi.- Odpowiedziałam, że świadomość, że wszystkie plany i marzenia, które się ma, prawdopodobnie nigdy nie zostaną spełnione- ciągnę, a Eva leży wygodnie, przodem do mnie, jedną ręką skrobiąc w dywan.- Gdyby zapytał mnie o to teraz, odpowiedziałabym, że ludzie- szepczę, a ona unosi lekko brwi.- Dawniej byłam samotniczką, nie miałam przyjaciół, koleżanek, nawet z własną matką się nie dogadywałam.
- Nigdy nie miałaś chłopaka?- dziwi się, a ja posyłam jej krzywy uśmiech.
- Miałam, raz, ale zginął- odpowiadam, a ona wydaje cichy jęk i zaciska powieki.
- Przepraszam, nie wiedziałam...
- Nie szkodzi- śmieję się i prostuję nogi. Ona kładzie swoje na moich udach i tak siedzimy, w dosyć wygodnej pozycji, po prostu rozmawiając.- Chodzi o to, że w czasie, w którym powinnam być otaczana przez wianuszek uwielbiających mnie znajomych, byłam sama, a teraz, kiedy...no wiesz...umieram- jąkam się, bo nadal nie do końca jestem w stanie przyjąć ten fakt do wiadomości.- Wokół mnie pojawia się mnóstwo kochających mnie, współczujących mi, a nawet podziwiających mnie ludzi. Tobias jest...- urywam, nie wiedząc, czy potrafię znaleźć odpowiednie słowa na jego temat.
- Opiekuńczy?
- Idealny- odpowiadam, a ona delikatnie się uśmiecha.- Jest ze mną, pomimo wszystkich tych okropności, które mu funduję, nie mówiąc już o tym, że prawdopodobnie umrze, z ręki psychopatki, która ma przejąć moje ciało- oświadczam i brzmi to tak absurdalnie, że aż obie zaczynamy się śmiać.- Katherine, Caroline, Bonnie, a nawet Damon- ciągnę, uświadamiając sobie, że grono moich najbliższych bardzo się powiększyło w ostatnim czasie.- Oni wszyscy walczą, abym mogła żyć i czuć się bezpieczna, a tymczasem ja...po prostu umieram, Eva- dokańczam, poważniejąc.- Umieram. Powinnam leżeć w szpitalu, podłączona do kroplówek, przyjmować chemię i czekać spokojnie na koniec. A tymczasem nigdy nie czułam się bardziej żywa, niż teraz, kiedy poznałam tą rodzinę i dałam się w to wszystko wciągnąć. Oni myślą, że zniszczyli mój świat, a prawda jest taka, że zawsze brakowało w nim ostatniego elementu układanki i to oni nim są. W końcu mam przyjaciół, kogoś, na kogo mogę liczyć, wychodzę ze szpitala, bawię się...
- No i dobrze- oświadcza, zdejmując ze mnie nogi i podnosząc się do pozycji siedzącej.- Powinnaś się cieszyć, pokonywać swoje słabości, walczyć z tą chorobą, tak długo, jak długo ta rodzina wariatów czegoś nie wymyśli...
- O czym ty mówisz?- dziwię się.- Raka nie można zniszczyć, to on niszczy nas, ludzi.
- Owszem- odpowiada, przechylając głowę na bok.- Ale magia potrafi zdziałać cuda. Przywraca nas zza grobu, sprawia, że odżywamy, stajemy się silniejsi, przeskakujemy z ciała, do ciała. Dlaczego nie miałaby pomóc tobie?- pyta, a ja czule się do niej uśmiecham. Wiem, że chce mnie pocieszyć, podnieść mnie na duchu, ale nie wierzę jej. Gdyby ktokolwiek mógł wyleczyć raka, czy nie byłoby słychać o takich przypadkach? Tą chorobę można jedynie odwlekać, opóźniać jej przyjście.
- Chcecie pomóc mi w kuchni?- pyta Katherine, a kiedy podnoszę głowę, widzę, że stoi w progu salonu. Musiała przysłuchiwać się naszej rozmowie od dłuższego czasu, bo nie wydaje się zadowolona. Uśmiecham sie do niej szeroko i ochoczo wstaję z sofy. Ignoruję zawroty głowy i brnę przed siebie. Dzisiaj nie umieram, dzisiaj jestem żywa, jak nigdy dotąd.

Damon
    Odbywam z Tobiasem walkę na miecze, zrobione z kijów do pieczenia kiełbasek i pianek, mając przy tym niezły ubaw. Rozdarłem mu jego koszulę, więc piekielnie się zdenerwował i rozdarł mi łuk brwiowy. Katniss siedzi na jednym z leżaków i kibicuje nam, podczas gdy Caroline narzeka, że nie potrafimy zachowywać się, jak poważni ludzie.
- A co nam z tej powagi?- pytam, kiedy Tobias wytrąca mi kij z dłoni.- Niedługo możemy zginąć, więc warto trochę poszaleć- oświadczam, a wszyscy piorunują mnie wzrokiem, jakbym zrobił coś strasznego. Wywracam teatralnie oczami i podchodzę do stołu, z którego zabieram talerz w koreczkami, zrobionymi przez Katherine.
- O której rozpalacie ognisko?- pyta Beatrice, kiedy siadam na krześle obok niej.
- Nie zrobimy tego, dopóki tutaj jesteś. Mogłabyś się poparzyć i byłaby tragedia- żartuję cicho, a ona niespodziewanie wplata palce w moje włosy i mocno za nie pociąga, co sprawia mi prawdziwie odczuwalny ból. Wydaję cichy jęk, Katniss parska śmiechem, a Tris posyła mi uroczy uśmiech.- Kiedy stałaś się taka stanowcza?- pytam, przypominając sobie, jak odwoziłem ją do szpitala, po nocy, w którą doznała pierwszej wizji. Pamiętam, jaka była załamana, bezbronna, a kiedy zasnęła, wyglądała jak dziecko. Wtedy myślałem, że ją polubiłem, ale chyba byłem w błędzie.
- Odkąd przestałeś podawać mi swoją uprzejmość na tacy- odpowiada, unosząc kubek z herbatą do ust, a ja marszczę buntowniczo brwi.
- Myślałem, że tego właśnie chcesz!- denerwuję się, a ona unosi oczy ku niebu, w geście irytacji.
- Czy mi się wydaje, czy ty flirtujesz z dziewczyną naszego brata?- pyta cicho Katherine, stając naprzeciwko nas. W dłoni trzyma plastikowy kubek z piwem i arogancko się do nas uśmiecha. Zerkam na Beatrice, ona spogląda na mnie i oboje zaczynamy się śmiać.
- Absolutnie nie- odpowiadam.
- Zdecydowanie- przytakuje mi, a Katherine przechyla głowę na bok, jakby nam nie wierzyła. Kiedyś tak postąpiłem, raz w całym naszym życiu. Zakochałem się, a raczej uznałem za swoją życiową misję, poderwanie ukochanej Tobiasa. Nie skończyło się to dobrze, ani dla mnie, ani dla niej. Przez kolejnych pięć lat nie miałem kontaktu z moim bratem, a kiedy się znów spotkaliśmy, chciał mnie zastrzelić ze swojej łowczej broni na drewniane kule. Nigdy więcej nie popełnię tego rodzaju błędu. Poza tym, Tris mogłaby być moją młodszą siostrą, albo koleżanką. Nie pociąga mnie, w żadnym znaczeniu tego słowa. Nieco inaczej jest z Bonnie, która właśnie zjawia się w naszym ogrodzie. Caroline wita ją uściskiem, ona mówi wszystkim wesołe cześć, a kiedy na mnie spogląda, tężeje jej mina. Od razu łapie za kubek z piwem i siada jak najdalej od mojej osoby. Wciąż jest na mnie zła, nienawidzi mnie całym sercem, za to, że naraziłem ją na niebezpieczeństwo w Londynie i wiem, że nie ma sposobu, aby mi wybaczyła. Rozmawiałem z nią, trzy dni po powrocie i chociaż nie krzyczała, nie biła mnie, nie wpadła w żaden rodzaj furii, to w jej oczach widziałem czystą niechęć. Dawniej, kiedy spędzaliśmy ze sobą czas, zawsze była szczęśliwa, podekscytowana na myśl o nowej przygodzie, a tego dnia wyglądała, jakby chciała uciec i już nigdy mnie nie spotkać. Poprosiła, abym dał jej odetchnąć, ale mam już swoje lata na karku i wiem, co to oznacza. Koniec z wycieczkami, z telefonami i wsparciem. Koniec z przyjaźnią. Co wiec tutaj robi?
- Caroline ją zaprosiła- odpowiada Katherine, siadając na miejscu Beatrice, która odeszła, nim zdążyłem to zauważyć.
- Przy tobie nie można o niczym nawet pomyśleć, jesteś najgorszą siostrą na świecie- odpowiadam,  a ona zaczyna się śmiać i krzyżuje pod sobą nogi, dłonią sięgając do mojego karku.
- Lubisz ją, co?- pyta, a ja nawet się nad tym nie zastanawiam.
- Nie w tym rzecz- odpowiadam, upijając łyk jej piwa.- Nie lubię kończyć na przegranej pozycji- tłumaczę, a ona przytakuje skinieniem głowy, na znak, że rozumie.- A ona zwyczajnie się ode mnie odcięła- dodaję, zsuwając się nieco niżej na drewnianym krześle i wygodnie się opierając.
- Musisz dać jej chwilę...
- Dam jej wieczność- oznajmiam, posyłając siostrze znaczące spojrzenie.- Nie mam zamiaru się więcej błaźnić, nie lubię walczyć, kiedy nie ma możliwości wygranej- wzruszam ramionami, a ona marszczy brwi, jakbym opowiadał jakieś bzdury.
- To szaleńśtwo. Nie możesz się poddać.
- Dlaczego nie?- warczę i podnoszę się, aby odejść. Mam dosyć pouczających pogawędek o moralnych wyborach. Chcę się napić, najlepiej mojej whisky, więc ruszam w stronę wejścia do domu. Katherine zatrzymuje mnie w drzwiach i posyła mi gniewne spojrzenie.
- Bo my się nie poddajemy, rozumiesz?- warczy, jakbym odpuszczając Bonnie, plamił honor rodziny.- Nie wobec ludzi, których kochamy- dodaje, nieco łągodniej, a ja spoglądam na nią z góry.
- Nie kocham jej. Zwyczajnie do niej przywykłem, rozumiesz? To tyle, nie ma tutaj powodów do walki. Mamy chyba ważniejsze sprawy na głowie, co?!

Tobias
    Beatrice stoi przy ognisku. Opatuliła się kocem, który jej przyniosłem i w jednej dłoni trzyma plastikowy kubek. Pięć razy sprawdzałem, czy nie strzeliło jej nic do głowy i nie postanowiła napić się alkoholu i za każdym razem oskarżyła mnie o brak zaufania i traktowanie jej, jakby miała umrzeć, z powodu zbyt szybkiego oddychania. Problem tkwi w tym, że jeśli mowa o jej stanie fizycznym, bywają dni, kiedy jest, jak rozpadający się wrak. Ciężko mi to przyznać, zwyczajnie tego nie chcę, bo myślę o mnóstwie czasu, który moglibyśmy ze sobą spędzić, gdyby nie przebywała w w szpitalu, nie bywała taka opryskliwa, albo nie spała całymi godzinami. Zmienia się, robi się zgryźliwa i arogancka i chociaż wiem, że to wina choroby i sytuacji, w której się znajdujemy, to nadal ciężko mi to zaakceptować. Uparła się, aby wrzucić swoje życzenia do ognia samodzielnie, a Caroline nawet pisnęła. Ostatecznie stanęło na tym, że każdy z nas wrzuca swoje życzenia do ogniska kiedy chce i jak chce. Podchodzę do niej, w dłoni trzymając plik białego papieru i wbijam spojrzenie w ogień. Nie chcę pytać, jak się czuje, ani czy czegoś jej potrzeba. Zwyczajnie chcę, aby była blisko mnie.
- Życzyłam Caroline, aby poznała prawdziwego Stefana- szepcze, a ja spoglądam na nią z góry. Jest niska, taka krucha i delikatna. Wydaje mi się, że mógłbym zmiażdżyć ją jednym słowem.- Chcę, aby wiedziała, że to szlachetny człowiek, który działa na korzyść innych. Żeby nie postrzegała go przez pryzmat poczynań jego matki...
- Caroline taka nie jest- zapewniam ją, a ona lekko się uśmiecha.
- Cieszę się- odpowiada i krótko na mnie spogląda. Unika mojego wzroku. Wiem, że ta sprawa z życzeniami ją przygnębia. Wydaje jej się, że wypowiada swoją ostatnią wolę. Kładę delikatnie dłoń na jej karku, gładzę ją palcami za uchem, niczym maleńkiego kotka, a kiedy zamyka oczy i słyszę, że jej serce przyśpiesza bicia, przyciągam ją i obejmuję ramionami. Wiem, że się boi. Chowa swój strach pod maską zbuntowanej nastolatki, mającej gdzieś opinię lekarzy i przyjaciół, ale ja znam prawdę. Znam jej wszystkie oblicza. Wiem, kiedy jest prawdziwie szczęśliwa, a kiedy tylko udaje. Teraz zdecydowanie nie udaje, jest przygnębiona, smutna i przerażona, a ja chcę, aby się to skończyło.
- Chcę, żeby Elijah tutaj został- oświadcza, obejmując mnie szczupłymi ramionami, które wyciąga spod koca.- Dla Katherine. Niech ją rozśmiesza, rozpieszcza i robi wszystko, aby wiedziała, że dla kogoś jest ważna.
- Nie wiem, czy to życzenie się spełni- szepczę, głaszcząc jej ramiona.
- On wróci do Liverpoolu, prawda?
- Może ona pojedzie z nim?- mówię, aby dodać jej otuchy. To, jak martwi się o innych, w chwili, w której jest najbardziej poszkodowana dodaje jej uroku.- Albo wybiorą coś pomiędzy, to się okaże.
- Czego życzyłeś Bonnie?- pyta, podnosząc głowę, a ja delikatnie się uśmiecham.
- Nie powinniśmy wyjawiać życzeń, wiesz? Wtedy się nie spełniają- zauważam, a ona marszczy nosek, wyglądając przy tym nieziemsko pięknie.
- Już i tak wyznałam ci dwa, teraz twoja kolej.
- No dobrze- wzdycham, przestępując z nogi, na nogę.- Życzyłem jej spokoju, dopóki nie skończy szkoły. Jest w ostatniej klasie, powinna dać z siebie wszystko, a Damon...no wiesz... lekko jej to utrudnia.
- On utrudnia wszystko- szepcze i wesoło się do mnie uśmiecha.- A czego życzyłeś mi?- pyta, a ja zaciskam usta w cienką linię.
- Nie powiem ci- oświadczam, a ona nadyma policzki.
- Musisz! Inaczej pożre mnie ciekawość i rozpłynę się w powietrzu- buntuje się, a ja cicho się śmieję, zakładając jej krótkie kosmyki włosów za ucho.
- To byłoby nieodpowiedzialne. Kiedy ci powiem, życzenie się nie spełni i pozostaniemy z niczym...
- To jakieś zabobony, no już, mów- rozkazuje mi, obejmując dłońmi moje biodra, a ja kręcę głową na boki.
- Nie ma mowy- zaprzeczam, a ona wspina się na palce i delikatnie całuje mnie w kącik ust.
- Proszę?- szepcze, unosząc jedną brew, a ja zaciskam powieki.
- Nie patrzę na ciebie, nie przekonasz mnie słodkimi oczami- śmieję się, a ona obejmuje mnie ramionami wokół szyi i czuję jak muska nosem, moją żuchwę. Biorę głęboki wdech przez nos, nieco bliżej ją do siebie przyciągając, a ona sunie nosem po mojej brodzie, przez policzek i dociera do mojego ucha.
- Życzę ci, abyś któregoś dnia spotkał mnie na ulicy- szepcze, a ja marszczę brwi, ale nie otwieram oczu. Wysłuchuję jej, bo wiem, że tego potrzebuje.- Będę szczupłą, czarnowłosą, piękną kobietą, z szerokim uśmiechem- kontynuuje, a ja czuję, jak ogromna gula wyrasta w moim gardle i odcina mi dopływ tlenu. Beatrice się ze mną żegna.- Spojrzę na ciebie, a ty będziesz wiedział, że to ja- ciągnie, drżącym od emocji głosem.- Podejdziesz, zapytasz mnie o imię i kiedy ci odpowiem, pokochasz mnie całym sercem. Dam ci to wszystko, czego nie mogę dać ci w tym życiu. Będziesz szczęśliwy, zakochany i... - urywa, a ja czuję piekące mnie pod powiekami łzy. Głos nieco jej się łamie, kiedy próbuje dokończyć, a jej ciało drży.- I wtedy oboje dostaniemy to, o czym marzymy- duka, powstrzymując szloch, a ja obejmuję ją tak mocno, że wydaje mi się, że za moment połamię jej delikatne kości i pozwalam, aby się wypłakała. To nie pierwszy raz, kiedy to robię, ale po raz pierwszy dociera do mnie, że Beatrice naprawdę umiera. Dociera do mnie, że szaleńczo ją kocham, a taki rodzaj miłości nigdy nie znika. Dociera do mnie, że kiedy umrze, prawdopodobnie umrze połowa mnie. Ta dobra, czuła, pełna nadziei połowa, a pozostanie ciemność. Pogrążę się w mroku, w krwi i tęsknocie i być może kiedyś spotkam osobę, która to zmieni. Może kiedyś znowu spotkam Beatrice Parker, ale zanim nadejdzie ten dzień, będę musiał przetrwać setki innych, pełnych bólu, pytań bez odpowiedzi i gniewu. Całuję ją w czoło i spoglądam ponad jej głową w stronę tarasu. Przy stole stoi Katherine, do ust przyciska kubek z piwem, a jej oczy lśnią od łez. Słyszała moje myśli, ona słyszy wszystko. Wtulam twarz we włosy Beatrice i wdycham ich woń, chcąc zapamiętać ją na zawsze.

Katherine
    Wiem, jak uciążliwą osobą potrafię być. Nie chodzi o mój upór, albo sarkazm, a o dar, który mam we krwi. Słyszę wszystko, co tylko zechcę. Niewielu jest w stanie zamknąć przede mną swój umysł, a nawet jeśli, to wiele ich to kosztuje. Mogę słyszeć wszystkie, nawet najobrzydliwsze myśli mojego rodzeństwa i chociaż czasami mnie to przeraża, przez większość czasu pomaga mi w współpracy z nimi. Wiem, czego oczekują ode mnie, o czy marzą i co ich trapi. Moje życie jest dzięki tej umiejętności prostsze, niż mogłoby kiedykolwiek być. Ściskam kubek z resztkami piwa, tak mocno, że dziwię się, że jeszcze nie pękł i trzymam go przy twarzy. Pieką mnie oczy, zaciska mi się gardło, a myśli Tobiasa odbijają się echem w mojej głowie. Jak my wszyscy poradzimy sobie po śmierci Beatrice? Na pewno nie będzie łatwo, ale jakoś damy radę, zawsze jakoś dajemy. Ale co będzie z nim? W całym naszym życiu tylko raz widziałam go poza kontrolą, załamanego i cierpiącego- w dzień po przemianie, kiedy wybraliśmy się na pierwsze polowanie. Mordowanie było dla niego obrzydliwe, dewastujące, niszczące i wydawało się, że tego nie przetrwa. Wiele dni milczał, odwracał się od nas, zamykał w pokoju na długie godziny, ale któregoś dnia w końcu wyszedł i wszystko wróciło do normy. Martwię się, że tym razem się nie uda. martwię się, że po śmierci Tris się nie pozbiera, nigdy.
- O czym myślisz?- pyta Elijah, a kiedy się odwracam obejmuje moją twarz dłońmi i składa na moich spierzchniętych ustach czuły pocałunek. Czuję motyle w brzuchu, ale wmawiam sobie, że są nieprawdzie. Zawsze to robię. Nie lubię uczucia euforii, która mnie ogarnia, kiedy on tylko się zjawia.
- O wszystkim i o niczym- odpowiadam, wzruszając ramionami, a on delikatnie się uśmiecha. Jego uśmiech zwala mnie z nóg, więc dobrze, że opieram się o blat stołu. Wyjmuje kubek z piwem z mojej dłoni i dopija je, po czym odstawia plastik na stół obok mnie.
- Napisałaś już swoje życzenia?
- Nie- odpowiadam krótko, a on lekko unosi brwi.- To głupota, żadne z nich nigdy się nie spełni.
- Skąd ta pewność?- pyta z łobuzerskim uśmiechem na ustach, a ja spoglądam mu w twarz i wcale nie jest mi do śmiechu.
- Bo nie ma żadnej możliwości, abyśmy byli ze sobą na zawsze- oświadczam, a on również poważnieje. Patrzy mi w oczy, zastanawia się nad moimi słowami, a ja mam wrażenie, jakby moje serce chciało wyskoczyć mi z piersi. Wiem, jak bardzo bolą go moje słowa, ale są prawdziwe, a ja nie lubię oszukiwać, zwłaszcza jego.- To miasto, to ruina- mówię, chcąc mu wszystko wyjaśnić.- Mają tutaj tylko jeden bar, wszyscy są świętoszkami, a do tego sprowadziliśmy tutaj inwazję istot nadludzkich, ale...- urywam, zagryzam wargi i przez moment się zastanawiam.- To ja ściągnęłam na moją rodzinę całą tą wojnę, wiesz? I chociaż nie mam w zwyczaju czuć się winna, to teraz tak właśnie jest. I jeżeli wszystkim nam uda się przetrwać, to... chcę tutaj zostać i pokazać im, że byłam warta tej walki. Całe życie uciekałam od rodzinnych zobowiązań, zjawiałam się na chwilę, aby coś zepsuć i znikałam. Nie chcę, aby tak było tym razem. Bo tym razem mogą zginąć nasi przyjaciele, niewinni ludzie, Beatrice, Bonnie. Ja nie mogę tak zwyczajnie porzucić ich i zostawić z całą tą winą i oskarżeniami. To ja jestem winna tej bitwie i to ja poniosę konsekwencje- deklaruję, a on zaciska mocno szczęki i sięga dłonią do mojego policzka. Jego dotyk sprawia, że chcę zmienić zdanie, jednak nie mogę. Ujmuję jego rękę, całuję jej wierzch i zerkam mu w oczy, splatając razem nasze palce.- A twoje królestwo jest w Liverpoolu. Twoi ludzie, twój brat i przyjaciele cię potrzebują- zauważam, a on kiwa ledwo zauważalnie głową.
- Może od zawsze było nam przeznaczone się rozstać?- pyta, a jego głos brzmi jednostajnie, spokojnie i bez emocji. Cierpi, widzę to w jego oczach. Zamknął się przede mną, nie mogę słyszeć jego myśli, ale wiem, co czuje. Znam go wystarczająco dobrze, aby wiedzieć, że właśnie się ze mną żegna,
- Elijah- szepczę, ujmując jego twarz w dłonie.- Być może wilki zaatakują jutro, albo za tydzień, ale to nieważne. Dzisiaj mamy wieczór dla siebie, tak?- pytam, a on blado się uśmiecha. Wspinam się na palce, obejmuję go ramionami wokół szyi i czule całuję.- Będziemy pić, śmiać się i bawić, a potem wrzucimy życzenia do ognia...
- Zmieniłaś zdanie?- pyta, a ja unoszę kąciki ust.
- Nikt, jeszcze nigdy, nie umarł od marzeń, prawda?- pytam, a on obejmuje mnie w talii i opiera swoje czoło o moje.
- Życzę ci, abyś doceniła samą siebie- szepcze, a ja zamykam oczy, rozkoszując się jego słodkim zapachem.
- Życzę ci, abyś nigdy nie przestał mnie kochać- mówię, spoglądając na niego.- Tak, jak ja nigdy nie przestanę kochać ciebie ...

Bonnie
    Na imprezę do rodziny McIntire kazała mi iść babcia. Odkąd wróciłam cała i zdrowa z Londynu, nie odstępuję Noah na krok. Odprowadzam go do przedszkola, odbieram, jem z nim, uczę się i bawię. Mam wrażenie, że jeśli spuszczę z niego oko, choćby na chwilę, stanie się coś złego i już nigdy go nie zobaczę. Dotarło do mnie, że traktuję go, jak własnego syna. Jest pozostałością po mojej ukochanej siostrze, jej krwią, jej genami i chociaż wszystko w nim wydaje się być inne, ja widzę w nim mnóstwo podobieństw. Czasami, jak na niego patrzę, widzę ją i moje serce przyśpiesza bicia. Wiem, że wszystko, co dawniej wydawało mi się absurdem, jest możliwe. Dlatego jestem pewna, że moja siostra wciąż jest blisko mnie i czuwa nade mną. Babcia stwierdziła, że nieco tracę rozum i powinnam się rozerwać. Nawet nie wie, że spędzanie czasu u boku Damona, mogłoby mnie rozerwać na strzępy, w dosłownym tego słowa znaczeniu. Uważa, że przesadzam. Z jakiegoś powodu widzi w nim dobro i troskę, mimo tego, że ja widzę jedynie śmierć. Oczywiście, że za nim tęsknię, bezdyskusyjnie. Jestem jednak dorosła i muszę wybrać, pomiędzy sercem, a rozsądkiem. Serce podpowiada mi: Daj spokój, Bonnie! Przecież nic ci się nie stało! A to twój najlepszy przyjaciel! Jednak rozsądek ciągle krzyczy: To wampir, Bonnie! Jest niebezpieczny i samolubny. Nigdy nie będziesz z nim bezpieczna. No więc słucham obu i wybieram swoje bezpieczeństwo. Mimo to jadę na tą imprezę. Wiem, że Caroline bardzo się stara nas wszystkich zjednoczyć, przed walką i podziwiam ją. Mimo, że mam raczej błahe zadanie, bo mam zostać w szpitalu z Beatrice i jej pilnować, to najchętniej ze strachu schowałabym się pod łóżko. A ona ma stanąć do otwartej walki i nie przeszkadza jej to w prowadzeniu normalnego trybu życia.
    Czuję się głupio, pojawiając się na tarasie pełnym przyjaciół rodziny. Ja nie czuję się, jak jeden z nich. Są tutaj Eva i Hector, gdzieś dalej siedzi Cooper, a zjawiła się nawet wrogo nastawiona Aya. Wszyscy piją, jedzą i rozmawiają, a ja mam ochotę zapaść się pod ziemię. Damon szanuje moją wolę i nie zbliża się, przez co narastają we mnie wyrzuty sumienia. Postanawiam z nim porozmawiać. Być może mu nie wybaczyłam i wciąż jestem na niego zła i nie chcę się z nim przyjaźnić, ale mam wrażenie, jakbym była mu winna kilka słów. Obchodzę ognisko, przechodząc obok Tris i Tobiasa i staję po jego drugiej stronie, obok Damona. Jestem tak niska, że ogień niemal całą mnie zasłania. On jest ode mnie wyższy o niemal dwie głowy, przez co zawsze czuję się niezręcznie.
- Życzę Beatrice, żeby wyzdrowiała- mówię, wrzucając pierwszą karteczkę do ognia.
- Kto jej tego nie życzy?- pyta Damon, również rzucając papier na pastwę płomieni. Uśmiecham się krzywo.
- Fakt, chyba wszyscy- odpowiadam, wzruszając ramionami. Mimo tego, że idziemy na rzeź, możemy zginąć, to Beatrice nadal nosi miano najbardziej poszkodowanej.- Za to Caroline życzę więcej imprez rodzinnych- dodaję, wyrzucając kolejną karteczkę.- Wydaje się być prze szczęśliwa- zauważam, a jej brat uśmiecha się półgębkiem.
- A ja życzę jej, żeby mogła w końcu skończyć tą farsę ze Stefanem i być sobą- odpowiada i czuję, że robi mi się ciepło na sercu. Babcia ma rację. Pod maską arogancji, sarkazmu i braku empatii, Damon skrywa prawdziwego siebie, czyli dobrego brata i uczciwą osobę. Biorę głęboki wdech, głośno wzdycham i zgniatam karteczkę ze swoim życzeniem dla niego w dłoni.- Czego życzysz mi?- pyta, jakby czytał w moich myślach.- Żebym się odwalił?- dodaje, a ja zerkam na niego niepewnie. Czuje się źle z moją nienawiścią, a ja nie lubię, jak ktoś przeze mnie, w jakikolwiek sposób cierpi.
- Życzę ci, abyś się nie zmieniał- oświadczam, przełamując bariery, a on zerka na mnie z góry. Czuję na sobie, jego gorące spojrzenie, ale nie odwzajemniam go. Po prostu rzucam karteczkę do ognia, a zaraz po niej wrzucam całą resztę. Zapisałam tam życzenia dla większości z przybyłych, nie tylko dla rodziny McIntire. Na przykład Evie i Hectorowi życzyłam, aby nigdy nie musieli się rozstawać, tak jak ja musiałam rozstać się ze swoją siostrą. Katherine życzyłam, aby stała się nieco rozsądniejsza, a Katniss, aby wyluzowała. Życzenia są raczej kolokwialne i błahe, ale prosto z serca. Na karteczce z imieniem Damon, zapisałam: żeby nigdy już nie znikał mi z pola widzenia. Miałam na myśli sytuację z Londynu, kiedy cała drżałam o jego los. Być może nie będziemy spędzali ze sobą każdego dnia, ale dobrze by było, gdybym od czasu, do czasu, mogła go zobaczyć i upewnić się, że wszystko z nim w porządku.
- Życzę ci, abyś po zakończonym liceum wyjechała, jak najdalej stąd i mogła spokojnie żyć, z dala o tragedii, która się tutaj rozgrywa- oświadcza, gniotąc karteczkę w dłoni. Wyciąga ramię, i chce wrzucić ją do ognia, ale mu nie pozwalam. Łapię go za nadgarstek i spoglądam w jego twarz.
- Nie chcę stąd wyjeżdżać- oznajmiam, wyjmując papier z jego dłoni. Patrzymy na siebie nieco zbyt długo, niż powinniśmy, po czym Damon robi krok w moją stronę. Nie ruszam się, czekam na jego kolejny ruch, ale on jedynie gładzi dłonią moje ramię, wymija mnie i odchodzi. Odwracam się za nim, wbijam spojrzenie w jego plecy, a kiedy jest zbyt daleko i znika w mroku, zerkam na kartkę w dłoni. Napisał na niej: niech Bonnie mi wybaczy. Uśmiecham się, czując, jak moje serce przyśpiesza bicia. Zerkam w rozgwieżdżone niebo i biorę głęboki wdech.
- Jak ja go nienawidzę- oznajmiam, w duchu dziękując temu, który nad nami czuwa, że pozwolił mi go spotkać i rzucam karteczkę do ognia. Nie opuszczę go, chociaż oznacza to prawdopodobnie, że już nigdy nie zaznam spokoju.

Cooper
    Siadam na podeście tarasu, obok Ayi i podaję jej drinka, którego zrobił dla niej Damon. Jako jedyna przez całą imprezę z nikim nie rozmawia, nie śmieje się, niczego nie opowiada, nawet nie je. Jest odosobniona, zła i chyba przygnębiona. I chociaż oboje się nienawidzimy, to czuję się zobowiązany do rozjaśnienia jej myśli.
- Dlaczego tutaj przyjechałaś?- pytam, a ona zerka na mnie, odbierając szklankę.
- Dla Katherine- wzrusza ramionami, a ja lekko marszczę brwi.
- Przecież jej nienawidzisz- zauważam, a ona gorzko się śmieje i odwraca przez ramię, aby spojrzeć na pannę McInitre. Przez moment się zastanawia, po czym upija łyk drinka i teatralnie się krzywi. Nigdy nie przepadała za alkoholem. Spędziliśmy u swojego boku długie lata, służąc Palomie w Strix, więc pomimo braku sympatii, dobrze się znamy.
- To nie tak- mówi, opierając łokcie na kolanach.- Kiedyś, przed przemianą byłyśmy nierozłączne- oznajmia, a ja unoszę lekko brwi. Właściwie nie pamiętam, aby Aya mieszkała w dzielnicy, zanim dołączyła do Strix.- Przyjechałam z nią z Francji, byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami. Ja miałam dwadzieścia sześć lat, chciałam zwiedzać świat, podróżować, a ona mogła mi to wszystko dać. Zwyczajnie się polubiłyśmy, a poza tym byłam jej bankiem krwi. Aż pewnego dnia, w Londynie, kiedy Damon postanowił zrezygnować ze Strix, ona postanowiła mnie porzucić. Oczywiście, dotrzymała obietnicy, ale...
- Jakiej obietnicy?- pytam, a ona zerka na mnie i lekko się uśmiecha.
- Długo zajęło mi zrozumienie, kim ona jest. A kiedy już do tego doszłam, wcale się jej nie bałam. Wręcz przeciwnie, chciałam się stać taka, jak ona. Jednak nie chciała się na to zgodzić. Obiecała mi, że w dniu, w którym się rozstaniemy, będę wampirem, a ona o to zadba. No więc zamieniła mnie w wampira, porzuciła w Londynie, wpisała na listę Strix i znikła. Nie mogłam nic zrobić- oznajmia, wzruszając ramionami, a ja pierwszy raz, odkąd ją znam czuję do niej sympatię. Jest zwykłą dziewczyną, która straciła przyjaciółkę, jedyną osobę, której ufała i na której polegała. Nic dziwnego, że przebywanie w jej pobliżu sprawia jej tak wiele problemów.- Nie mogę pozwolić jej umrzeć- dodaje, a ja przytakuję skinieniem głowy.- I nie chodzi tylko o nas, o nasze życie, ale o samą powinność. Być może mnie porzuciła, zawiodła, ale gdzieś tam głęboko w środku wciąż ją kocham, jak siostrę. Oczywiście, uczucie nienawiści jest w tym przypadku silniejsze, ale wiesz, że zwykle wybieram rozsądek...
- Zawsze go wybierasz- śmieję się, a ona delikatnie się uśmiecha.
- No więc jestem i czekam, aż te psy się zjawią- szepcze, spoglądając w stronę ciemnego lasu.- Ale nie wiem, co będzie, jak już przyjdą- dodaje, a ja kładę dłoń na jej ramieniu. Chyba odgrywam dzisiaj ważną rolę w tym domu. Najpierw Caroline, teraz Aya. Kogo jeszcze będę musiał podnieść na duchu?
- Jak przyjdą, to zderzą się z nami- oświadczam, a kiedy na mnie spogląda, uśmiecham się do niej łobuzersko.- I wtedy pokażemy im to, czego nauczyło nas Strix, przez te wszystkie lata.
- Tego nam życzę- mówi i stukamy się szklankami, po czym oboje wypijamy po łyku z naszych drinków. Zerkam na Caroline, która śmieje się w niebo głosy, słuchając jakiejś opowieści Hectora i robi mi się gorąco.- Podoba ci się, co?- pyta Aya, wyrywając mnie z zamyślenia.- Siostra Katherine- precyzuje. a ja cicho się śmieję.
- Chyba nieco zbyt mocno- odpowiadam, a ona uśmiecha się kpiąco i odwraca wzrok. Kiedyś nie wierzyłem, że raz spoglądając na kobietę, można stracić dla niej głowę. I nagle, kilka dni temu spotkałem Caroline McInitre i każdy centymetr jej ciała wydaje mi się idealny, jej głos jest jak piękna melodia, śmiech, jak śpiew aniołów. Jest dla mnie zwyczajnie idealna. I wydaje mi się, że jak głupi szczeniak się w niej zakochałem.